Quantcast
Channel: Rozkminy Hadyny
Viewing all 282 articles
Browse latest View live

Computer says no, czyli Niemka w Chinach

$
0
0

Miriam Collée

W Chinach jedzą księżyc 

 

Fuszerka na fuszerce i fuszerką pogania. Na zewnątrz ludzie w piżamach, pokrzykujący na siebie w dziwnym języku pełnym śpiewno-piskliwych akcentów. Luksusowy dom to rozpadająca się dziura, sąsiedzi wyrzucają śmieci i odpadki przez okno, nikt nie używa dezodorantów, w parkach emeryci-swaci jak przekupki zachwalają swoje dorosłe dzieci, na ulicach niekontrolowany, szalony chaos. Nie ma co jeść, wszystkie warzywa i owoce naszpikowane chemią, nie ma jak spać, łóżka szalenie twarde i niewygodne, nie ma jak wyjść do ogródka, bo zainstalowana jest w nim monstrualny konstrukt klimatyzacyjny, wiejący Saharą. O cokolwiek niestandardowego się prosi, Chińczycy nie myślą elastycznie, odpowiadają uparcie: computer says no. W dodatku wszystko drogie, brudne, obskurne i chaotyczne. Czyżby to była jakaś inna planeta?

Nie, to tylko Szanghaj.

Przeludnienie, przereklamienie.
Źródło: myhomeimprovement.org

Młoda Niemka Miriam wraz ze swoim mężem i zaledwie kilkuletnią córeczką stwierdzają pewnego pięknego dnia, że czas na przygody. Cni im się błyszcząca czystością, świetnie wyposażona kuchnia, wygodne łóżko, w pełni działająca łazienka z rzędami ulubionych kosmetyków, przestronne, estetyczne wnętrza sporej willi z ogrodem w rodzinnym Hamburgu. Może więc Azja? Akurat Tobi ma okazję na dwuletni kontrakt w Szanghaju. Dlaczegóż by nie?

Przez rok przygód rozpieszczonej Europejki bez pracy, ale za to z pieniędzmi, idzie się lekko jak przez masło. Jest zabawnie, jest intrygująco, jest ciekawie. Wraz z bohaterką przeżywamy frustracje, załamania, zachwyty; obserwujemy nadawanie listu, które kończy się tragedią, problemy z nieogarniętymi ekipami remontowymi, wynajmowanie ayi, czyli chińskiej "cioteczki", która opiekuje się domem, poszukiwania sensownego pożywienia, próby nawiązania przyjaźni z innymi emigrantami, urządzanie urodzin dla córki. Wijemy się wraz z Miriam ze wstydu, gdy okazuje się, że znów popełniła jakieś faux pas, wytrzeszczamy oczy, dowiadując się kolejnych ciekawostek o życiu i obyczajach w Kraju Środka. Różnice kulturowe to fascynujący temat.

Uwaga, niebezpieczne kartony!
Źródło: nikdaum.com

Osobiście jestem ogromnie łasa na takie opowieści, od dawna wyszukuję sobie książki Bruczkowskiego czy Bator, opisujących swoje japońskie przygody. O Chinach jeszcze nie czytałam, słyszałam też niewiele, choć przelotnie poznałam kilku Chińczyków. Opowiadali mi o Złotym Tygodniu i o tym, jakie to szczęście jechać na "wakacje", to znaczy na studia do Europy, bo nigdy dotąd nie widzieli tyle zieleni, nie mieli tylu praw i tyle wolnego czasu. Jednak taka książka-okienko na Chiny z punktu widzenia imigranta to szalenie ciekawe doświadczenie, które pozwoliło mi się upewnić w jednym: do Chin nie chciałabym się wybrać na dłużej...

Niestety jednak, choć lektura była ożywcza i umożliwiła mi wycieczkę na drugi kontynent, mimo że nigdzie nie wyjeżdżałam, pozostając pracującym, miastowym korpoludkiem, to miała sporo wad. Przede wszystkim rzucały się w oczy natrętne, dziwaczne wtręty po angielsku, które były natychmiast tłumaczone parafrazą na polski. Przy poniższym przykładzie jednak złapałam się na głowę, zastanawiając, kto nawalił: pisarka, tłumaczka, redakcja?

Sorry, your ayi can’t work for you any more. As she didn’t inform you, you might deduct one week salary. „Przepraszamy, twoja ciocia nie może już dla ciebie pracować. Jeśli cię o tym nie poinformowała, możesz potrącić jej miesięczne wynagrodzenie”.

Wieczna budowa. 
Źródło: fotservis.typepad.com

Dość zasmucające jest też to, że autorka, starając się być zabawna, rzadko bywała poprawna politycznie, a jeszcze rzadziej tolerancyjna, empatyczna i rozumiejąca. Co innego pisać o czyjejś kulturze z humorem i polotem, a co innego wyśmiewać się z czyichś zwyczajów i otwarcie uważać swoją własną kulturę za lepszą. Europejczycy z trudem pozbywają się swojej protekcjonalnej, kolonijnej perspektywy i często uważają, że tylko porządki takie, jak w rodzinnym kraju, są cywilizowane i oczywiste. Dlatego główną osią wszystkich żartów jest to, że "nawet tego tutaj nie mają", a to, co mają, jest zaiste barbarzyńskie i głupie.

Dodatkowo sama Miriam wydaje się nadmiernie przyzwyczajona i rozpieszczona zdobyczami techniki, bogactwem i rzeczywistością niemiecką. Z jednej strony chciała się od niej oderwać, a z drugiej nigdy nie przestała tęsknić za zachodnimi sklepami, sprzętami, mieszkaniami. Jest sfrustrowana prawie każdym elementem obcego otoczenia. Jej rozterki niepracującej żony na utrzymaniu męża są z kolei frustrujące dla czytelnika. Co ta kobieta robi całymi dniami? Pilnuje gosposi, jeździ na zakupy, odbiera córkę z przedszkola. Wszystko robią za nią. Ekipy elektryków i złotych rączek próbują dostosować rozpadającą się prowizorkę, którą wynajęła z mężem, do standardów niemieckich, ayi gotuje, sprząta i niańczy, przedszkole zajmuje się córką... Miriam naprawdę nie narzeka na nadmiar obowiązków, a mimo to ciągle narzeka. Ilości euro, które wydaje na każdym kroku, przyprawiają o ból głowy, a jednak Miriam chwali się, że nie żyje tak, jak reszta zachodnich żon w Chinach, nie wybrała szeregowca na bezpiecznym osiedlu, nie siedzi ciągle w spa, nie popada w zakupoholizm, nie nabawia się depresji i lęków o zdradę męża...

Szanghajskie mieszkania - wersja rzeczywista. Miriam wynajęła od razu całą kamieniczkę...
Źródło: iainmasterton.photoshelter.com

Według mnie to przykre, że Miriam na żadnym kroku nie spostrzega, jak duże ma szczęście i że patrzy na wszystko z ograniczonego punktu widzenia bogatszej sfery społeczeństwa, w dodatku mocno wykluczonego z rzeczywistości, bez znajomości języka, z wąskim gronem znajomych. Zupełnie inaczej wyglądałyby jej zapiski blogowe, gdyby musiała się gnieździć w jednym małym zawszonym pokoiku, bez prywatnego kierowcy i pieniędzy na sprowadzanie sprzętów z Niemiec. Może jestem zbyt zgorzkniała, ale jednak wolałabym chyba perspektywę kogoś, kto musi sobie sam radzić, sam przez wszystko przebijać, a nie jęki pani domu pod kloszem, pretensjonalnymi przeplatane chińskimi przysłowiami.

Do lektury zachęca zamieszczane na okładce: "Przezabawna historia Europejki w Szanghaju". Nie chcę być taką Europejką, jak Miriam.

Monstrum na plecach, bąble na nogach, miód na rany

$
0
0

Cheryl Strayed

Dzika droga


Żeby założyć Monstrum na plecy, musiała niemalże usiąść na podłodze, przykucnięta, rozhuśtać ciężar, a potem zaprzeć się, wciągnąć po rurze od klimatyzacji, niechcący oderwać fragment obudowy i dopiero stanąć na dwóch nogach. Plecak ważył ponad dwa razy tyle, co ona sama. Po kilku dniach: obtarte do krwi stopy w bąblach, otarcia od plecaka na plecach i bokach, zepsuta kuchenka turystyczna, co chwilę myśli o powrocie.

Cheryl, która naprawdę zmieniła sobie po rozwodzie nazwisko na Strayed, czyli dosłownie "zabłąkana" czy "zagubiona", w wieku 26 lat odbyła trwającą prawie sto dni wędrówkę. Samotnie przeszła dużą część ponad 4000 kilometrowego szlaku Pacific Crest Trail, wiodącego po górach leżących na zachodnim wybrzeżu USA, od granicy z Meksykiem po Kanadę, przez Kalifornię, Oregon i Waszyngton, przez góry Kaskadowe i Sierra Nevada. Po latach Cheryl napisała powieść, w której opisuje tę przygodę. Dwa lata po wydaniu wspomnienia zostały zekranizowane jako Wild z Reese Witherspoon, znaną przede wszystkim jako legalna blondynka.

Po seansie pozostaje z nami muzyka, 
nie da się nie nucić na napisach: I'd rather be a sparrow than a snail. Yes, I would. If I could. I surely would...

Życie Cheryl od dość nagłej i przedwczesnej śmierci jej matki cztery lata przed wyprawą to pasmo nieszczęścia, goryczy i żalu. Nie sposób pogodzić się z niespodziewaną tragedią, stąd też żałoba przeciąga się w nieskończoność. Cheryl miota się, niszczy sobie życie, rozbija swoje szczęśliwe małżeństwo, rozstaje z mężczyzną, którego kocha, ucieka w niezobowiązujący seks i coraz twardsze używki. Wreszcie dotyka dna. Dokładnie w tym momencie, w którym nie widzi absolutnie nic prócz beznadziei, przypadek każe jej spojrzeć na przewodnik po PCT na półce sklepowej. Zdjęcia dziewiczej natury poruszają coś w wypalonej kobiecie. Do tego stopnia, że kilka dni potem wraca do sklepu i kupuje książkę, która staje się jej biblią, a kilka miesięcy później bez większego przygotowania czy treningu wyrusza na samotną wędrówkę, by odnaleźć lepszą siebie.

Czytając, ma się ochotę samemu zarzucić plecak i ruszyć w trasę; jeśli nie na własne oczy zobaczyć bajeczne widoki PCT, to przynajmniej pojechać w Tatry. Przyjaźń i braterstwo na szlaku, serdeczność i hojność większości napotykanych osób, szalone przygody na szlaku, które mimo niebezpieczeństw zawsze kończą się dobrze - niezmiernie podnoszą na duchu. Trzymamy kciuki, gdy Cheryl prze przed siebie w za małych butach, wyczekujemy z nadzieją kolejnych paczek z zapasami, nachodzi nas ochota na lemoniadę, gdy Cheryl marzy o napoju gazowanym, oblatuje nas strach, gdy bohaterce zostaje tylko kilka centów przy duszy na kolejne kilkaset mil tułaczki. Obserwujemy, jak Cheryl mierzy się ze swoimi demonami, by w końcu oczyścić się, odpuścić, wybaczyć i doznać wybaczenia. Fascynuje zarówno fizyczny aspekt wyczerpującego wysiłku, techniczne elementy wędrowania z całym dobytkiem na plecach, ale też historia Cheryl i jej stopniowa przemiana.



Na pewno znajdą się tacy, dla których powieść będzie objawieniem, którzy zachłysną się wędrówką dzikiego serca przez dzikie szczyty, pasją i determinacją Cheryl, jej sposobem na poradzenie sobie z problemami, którzy będą podkreślać inspirujące cytaty i do nich wracać. Dla mnie jednak ta książka była przede wszystkim wciągającą i lekką lekturą, którą połknęłam w błyskawicznym tempie. Przypadł mi do gustu żartobliwy, ludzki ton opowiadania o trudach szlaku, o braku przygotowania, o strachu i pokonywaniu własnych granic. Cheryl z dystansem i humorem podchodzi do swoich umiejętności turystycznych, wyzywa się od idiotek, bez żenady wytyka swoje błędy. Z kart powieści przebija zaraźliwy optymizm, a pomimo monotonnej wędrówki, nie ma miejsca na nudę.

Z drugiej strony jednak osobiście nieco zirytował mnie patos kilkudziesięciu pierwszych stron, bawił mnie nacisk na seks i ciągle przywoływanie historii z prezerwatywami. Dodatkowo Cheryl opowiada o tym, jak w przeszłości stopniowo uzależniła się od heroiny, dochodząc do wstrzykiwania sobie w żyłę w nodze, bo te na rękach były już niezdatne, a z zaparciem twierdzi, że nie była ćpunką. Z tego co wiem, to tak nie działa. Nie przemawia też do mnie amerykańsko-popkulturowe podejście do życia, które zakłada podjęcie się wyzwania ponad siły albo radykalnych zmian, by w sposób ekstremalny uzyskać spokój ducha. Podobnie jest z Jedz, módl się, kochaj: przepis na objawienie instant. Trzy kraje czy też trzy miesiące i złamana dusza naprawiona!


Na uwagę zasługuje też niezwykła literackość powieści. Bohaterka jest oczytana, studiowała literaturę i dużo pisze o samym czytaniu. W podróż wzięła kilka książek, tomik bliskich sercu wierszy Adrienne Rich, powieść do czytania, poradnik dla turysty i przewodnik po szlaku. Szybko nauczyła się, że nie warto nosić ze sobą takiego ciężaru i zaczęła palić przeczytane strony, co szybko stało się czynem symbolicznym. Cheryl paliła nie tylko przeczytane stronice, ale swoją gorycz i smutek, przekuwając je w nową siebie. Same powieści do czytania zmieniały się, w każdej przesyłce z zapasami pojawiała się nowa książka. Prawie wszystkie zostały spalone prócz tomiku wierszy, jednak zaintrygowany czytelnik (taki jak ja) chyba kiedyś zajrzeć do któreś z wypisanych na końcu powieści pozycji.

Smutne jest to, że z naprawdę niezłej książki zrobiono raczej nudnawy, miejscami pompatyczny film, a oczytanie Cheryl zostało sprowadzone do banału. Reese Witherspoon zamiast zwięzłych wykrzyknień wpisuje do dzienników dla turystów najbardziej wyświechtane sentencje z Walta Whitmana, Emily Dickinson i Roberta Frosta. Linijki niemal żywcem wyjęte z kajetów licealistów. A szkoda. Jak to się stało, skoro scenarzystą był Nick Hornby?


Tak wygląda szlak, którym przeszła Cheryl. 
Źródło: pctlionheart.wordpress.com

Ta głupia, martwa rozpacz przy niedzielnej szarlotce

$
0
0

Magdalena Tulli
Szum


"Dzieci to loteria. (...) Nie sposób przewidzieć, kto się urodzi. Jest się zdanym na przypadek."

Nieznośne dziecko. Zbyt głośna. Nie umie się zachować. Słaba w szkole. Ciągle dwóje. Uwagi w dzienniczku. Spóźnia się. Tylko by spała. A jak nie śpi, to urządza awantury. Zniszczyła krzesło. Omal nie uderzyła innych dzieci powyrywanymi nogami. Wieczna udręka. Nie to, co on. On jest najlepszy w całej klasie, piątki od góry do dołu. Grzeczny, uprzejmy, miły. Dwie matki, siostry, kiwają głowami w zapamiętaniu.

A jej przed oczami brykają litery. Nie potrafi ich szybko posklejać w słowa. Nagłe ataki złości przychodzą nie wiadomo skąd. Nikt nie chce słuchać jej tłumaczeń. Bo na wszystko ma proste wytłumaczenia. Ale wszyscy uważają ją za winną. Kozioł ofiarny. Matka znów ma się pojawić w szkole. Kolejna pogadanka. Tak dalej być nie może.

Gdyby dziewczynka była młodsza o dobrych kilkadziesiąt lat, dostałabym papiery na dysleksję. Nauczyciele inaczej by do niej podchodzili. Lekarstwa na ataki dostałaby szybciej i na pewno lepsze, takie, co nie powodują senności.

Ale nie, jest odrzutkiem. Nic jej się nie udaje. Nigdy jej nie wysłuchano. Krzyk wyrywa się jej z gardła, zamiera.

Odkąd poznała lisa, jest zdecydowanie lepiej. Lis nauczył ją przetrwania. Spokoju, cierpliwości, milczenia, ucieczki. Teraz trudniej ją znaleźć. Już się nawet nie tłumaczy. Nauczycieli doprowadza to do szewskiej pasji. Wrzeszczą na nią, a ona tylko spogląda spode łba. Nic jej teraz nie ruszy.

"Szum" to oszczędna, ale niezwykle liryczna, szczera i głęboka powieść. Z jednej strony dość spartańska językowo, bo imiona, nazwiska, miejsca, czas używane są  z rzadka, z drugiej strony uwodzą nas piętrzące się metafory, symbole i piękno samego tekstu. Czujemy odrealnienie, oderwanie od rzeczywistości, przez co sami się odklejamy, brodząc we własnych wspomnieniach, żalach, zwycięstwach.

Autorka użyła fragmentów swojej własnej przeszłości w stworzeniu uniwersalnej historii o rodzinie, dorastaniu, przebaczaniu uraz, gojeniu ran, zrozumieniu. Matka dziewczynki nosi w sobie stłumioną, niedopłakaną, nieprzetworzoną tragedię po Auschwitz. Gdy zabroniono jej rozpaczać, coś w niej stwardniało. Skostniała i zimna, nigdy nie była w stanie ofiarować choć odrobiny ciepła swojej córce.

"Z dzieckiem jest jak z pudełkiem - zauważyłam - Trudno wyjąć coś, czego się nie włożyło."

Ta sama widmowa rana przeszła na dorastającą dziewczynkę, która próbuje sobie radzić poprzez przesiąknięty symboliką, wymyślony świat. W tym świecie wraz z lisem uczy się przetrwania i karmi spętanego hitlerowca łyżeczką. Gdy dziewczynka przobraża się w kobietę, nie można więcej ukrywać się w wymyślonym lesie, trzeba wreszcie nauczyć się zbliżać do ludzi, ufać im, zagoić rany dzieciństwa. A to przecież ludzie z zewnątrz pozwalają nam spojrzeć wreszcie na zastany porządek z innej perspektywy i zrozumieć jego absurdalność. To początek drogi do wybaczenia. Po latach zaś wybaczenie i zrozumienia pomaga wyciągać raz po raz rękę do zgody, poświecać się mimo uraz, kochać mimo braku ciepła, rozumieć to, co nielogiczne, nie do zaakceptowania, niepojęte. A czas na przebaczenie i porozumienie jest zawsze. Nawet po śmierci. Choć wtedy to, co było na ziemi, to tylko szum.

Naprawdę dobra, ważna, poruszająca proza do spokojnego przetrawienia.

Ilustracja: Lilian Darmono. Źródło: http://liliandarmono.com/The-Girl-and-The-Fox

Czarnoskóra Niobe i układanka przepomnień

$
0
0

Toni Morrison
Beloved


"124 was spiteful. Full of a baby’s venom."

Pierwsze strony - bełkot. Czy Baby Suggs to faktycznie czyjeś imię, a jeśli tak, to dlaczego babcia nazywa się Baby, czy to to samo dziecko, które straszy w domu pod numerem 124?... Do Umiłowanej trudno się na początku dostroić. To zupełnie inny świat, inny język. Urywki wspomnień wymieszane z rzeczywistością, teraźniejszość nasączona fantastyką, niesamowitością, wiarą w nadprzyrodzone. Przez tę nagrodzoną Pulitzerem w 1988 powieść, przez wielu amerykańskich krytyków uważanych za bodaj największe osiągnięcie współczesnej literatury, brnie się z wysiłkiem, uwagą i w skupieniu. Dopiero gdy z grubsza zrozumiemy sytuację, stąpamy pewniej, chcemy dowiedzieć się, co tak naprawdę się wydarzyło, ciekawi nas los postaci. Chwytamy więc mocno nić rzuconą przez Sethe, główną bohaterkę, i przedzieramy się przez ten labirynt koszmarnych wspomnień, zamkniętych dusz, żalu, wyparcia i wytłumienia.

"[A]nybody white could take your whole self for anything that came to mind. Not just work, kill, or maim you, but dirty you. Dirty you so bad you couldn't like yourself anymore. And though she and others lived through and got over it, she could never let it happen to her own. The best things she was, was her children. Whites might dirty her all right, but not her best thing, her beautiful, magical best thing -- the part of her that was clean."

Stany Zjednoczone tuż po wojnie secesyjnej, druga połowa wieku XIX. Zbiegła niewolnica Sethe prowadzi ciche, odosobnione życie wraz z najmłodszą, nastoletnią córką Denver w Cincinnati w stanie Ohio. Synowie uciekli z domu, teściowa Sethe umarła. Matka i córka stronią od ludzi, a ludzie od nich, bo dom pod numerem 124 jest nawiedzany przez złego ducha dwuletniej dziewczynki - zmarłego dziecka Sethe. Na kamieniu nagrobnym udało się wyryć nic prócz słowa Beloved z powodu ceny. Sethe nie przyszło do głowy, by trochę potargować własnym ciałem, zamiast godzić się na jeden numerek. Oparta o marmur, z rozłożonymi nogami, cierpliwie zaciska zęby i czeka, aż to się skończy. Myśli: córeczka nie miała jeszcze imienia, ale ksiądz podczas pogrzebu powiedział: "Dearly beloved", więc chyba "umiłowana" to dobre określenie? Sethe nie wie, że to zwyczajowy zwrot do wiernych: "drodzy umiłowani", a nie do zmarłej: "droga umiłowana"...

“Freeing yourself was one thing, claiming ownership of that freed self was another.” 

Gdy w domu pojawia się Paul D, mężczyzna, który również uciekł z farmy Sweet Home, a duch znika. Pewnego dnia, akurat wtedy, gdy Paul D zabiera obie kobiety na festyn (Denver po raz pierwszy od wielu lat wychodzi poza dom), a cienie ich trójki trzymają się za ręce, początek dobrze zapowiadającej się nowej rodziny, a co najmniej cieplejszej przyszłości, zostaje przerwany przez pojawienie się młodej, pięknej kobiety. Na jej widok Sethe czuje się tak, jakby znów odeszły jej wody, a tajemnicza Murzynka przedstawia się jako Beloved. Do końca powieści nie wiadomo, czy to zmartwychwstały duch córeczki, czy zbieg okoliczności, ale mnożą się dowody na to pierwsze.

“She is a friend of my mind. She gather me, man. The pieces I am, she gather them and give them back to me in all the right order.” 

Manewrując pomiędzy pierwszą, współczesną linią czasową, przeplatają się wspomnienia Sethe (ona sama mylnie nazywa je  "rememories", czyli "przepomnienia"), Denver i Paula. Wspomnienia bolesne, koszmarne, wyparte, wspomnienia przeszłych tragedii, niesprawiedliwości, okrucieństwa. Bohaterowie starają się żyć w oderwaniu od przeszłości, zakopując ją na dnie pamięci i uciekając jak najdalej - poprzez ucieczkę, samotność, odrzucenie, głuchotę. To jednak prowadzi do utraty głębi, tożsamości i siebie samych. Dopiero Beloved, która swoją obecnością zmusza do przypomnienia sobie odrzuconych wspomnień, ubrania ich w słowa, opowiedzenia na nowo, zrozumienia. Pozwala to bohaterom złożyć się na nowo, pogodzić z przeszłością i zbudować ze wspomnień swoją prawdziwą tożsamość. W ten sposób powieść w przemyślny, mądry sposób próbuje poradzić sobie z tematem niewolnictwa i jego wpływu na ludzi. Nie tylko na zniewolonych, ale również niewolących, bo i jedni, i drudzy tracą swoje człowieczeństwo:

"White people believed that whatever the manners, under every dark skin was a jungle. Swift unnavigable waters, swinging screaming baboons, sleeping snakes, red gums ready for their sweet white blood. In a way . . . they were right. . . . But it wasn’t the jungle blacks brought with them to this place. . . . It was the jungle whitefolks planted in them. And it grew. It spread . . . until it invaded the whites who had made it. . . . Made them bloody, silly, worse than even they wanted to be, so scared were they of the jungle they had made. The screaming baboon lived under their own white skin; the red gums were their own."

Niestety jednak wycieczki w przeszłość we własnym umyśle nie zawsze kończą się dobrze - czasem mogą doprowadzić do jeszcze większej alienacji, szaleństwa, destrukcji. Sethe próbuje dogadzać Umiłowanej, jak może, rzuca pracę, tłumaczy się jej w zapamiętaniu ze swoich pobudek. Umiłowana jednak wymaga coraz więcej i więcej, nadużywa dobroci matczynej Sethe, wywołuje coraz gwałtowniejsze awantury. Za zamkniętymi drzwiami frontowymi domu numer 124 dzieją się rzeczy przerażające. Z pewnością skończyłoby się to kolejną tragedią, gdyby nie otwarcie drzwi na pomoc z zewnątrz - lokalnej społeczności, która przybywa egzorcyzmować dom. "If one lost, all lost", jak mówi Paul D. Beloved podkreśla wagę współpracy, bratniej pomocy, solidarności w radzeniu sobie z tak traumatycznymi przeżyciami, jakich doświadczyli byli niewolnicy i ich dzieci.

“Definitions belong to the definers, not the defined.”

Ale to nie wszystko; przejmująca Umiłowana przesycona jest delikatną symboliką, dwuznacznością, pięknym, często lirycznym językiem. Dialogi pisane są bezbłędną afro-amerykańską odmianą języka angielskiego, czyli tak zwanym ebonics. Sam język pełni w powieści olbrzymią rolę. Z jednej strony biali uważają, że to do nich należy prawo nazywania i definiowania, z drugiej niewolnicy sami zauważają nieadekwatność np. nazywania farmy, na której czarnoskórzy są upokarzani, torturowani, sprowadzani do roli zwierząt - Sweet Home. Niektórzy w odpowiedzi na taką słowną hipokryzję uciekają w inny język, inni próbują sami kiełznać angielski na swój użytek, przejąć moc definiowania i zmieniają sobie imiona, tak jak Baby Suggs czy Stamp Paid.

Dusza, która przebyła most między zaświatami a światem żywych czy niewolnica zbiegła po latach wykorzystywania?
Thandie Newton jako Beloved w adaptacji z 1998 roku, zdjęcie: Ken Regan. Źródło: sfae.com/index.php?pg=303650

Beloved to powieść złożona, bogata w znaczenia, przesłania, odczytania. Jest trudna i bolesna, ale też potrzebna i ważna. Toni nie wyssała swojej historii z palca, jedynie ubrała w literacką szatę prawdziwą tragedię zbiegłej niewolnicy Margaret Garner. Na podstawie historii jednostek powieść mocuje się z duchami przeszłości oraz buduje komentarz na temat psychologicznej i historycznej spuścizny niewolnictwa. W końcu książka dedykowana jest "[s]ześćdziesięciu, i więcej, milionom" Afrykanów, a także ich potomkom, którzy zginęli z powodu handlu niewolnikami.

Wiśniowe drzewo na plecach wychłostanej niewolnicy to blizna na całe życie.
Oprah Winfrey jako Sethe, zdjęcie: Ken Regan. Źródło: sfae.com/index.php?pg=303648

Jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego na okładce, a zarazem jednym z plakatów filmu, tak trudno rozpoznać, że sportretowana została czarnoskóra kobieta? Gdy kupiłam tę książkę, a następnie przez kilka lat, gdy czekała na swą kolej i nie miałam pojęcia, o czym jest, nawet nie podejrzewałam, że to powieść o Afroamerykanach. Serio. Jeszcze na mojej książce kolory sprawiają takie wrażenie, że naprawdę jeszcze czytając długo myślałam, że zaraz pojawi się biała kobieta w czarnej sukni, taka jak z okładki, choć to trochę nie miałoby sensu. Bardzo mnie to skonfundowało. Jakby pokazanie zdjęcia czarnoskórej kobiety w pełnej krasie miałoby mnie powstrzymać przez kupieniem i przeczytaniem książki?

Jedenaste miejsce wśród najlepszych blogów książkowych w Polsce?

$
0
0


Nawet nie wiedziałam, co mnie uderzyło. Pierwsza była Fabryka Dygresji na fejsbuku. Jakieś tajemnicze gratulacje i nic więcej. Pomyłka? Zły numer? To nie to mieszkanie? O co chodzi?

Potem była kochana Ekruda. Przynajmniej rzuciła hasło: magazyn "Press".

Po ciężkim dniu, ciężkim tygodniu i ogólnym nadmiaru stresu byłam na tyle wkurzona światem, by nie czekać, tylko od razu kupić, przez internet. Kupić, ściągnąć, otworzyć sobie w ciągu kilku minut w przeglądarce i zobaczyć, o co tak właściwie się rozchodzi.




Okeeej... A więc to tak.

"Poszukiwanie najlepszych blogów książkowych przypomina grzebanie w stogu siana w poszukiwaniu igły. Trzeba przejrzeć setki stron, by dotrzeć do wartościowych blogów. (...) Przykładów, że osoby bez umiejętności pisania, a czasem i bez znajomości ortografii, poprawiają sobie samoocenę, wymądrzając się o książkach, których nie rozumieją – jest mnóstwo."

Zgodnie z zasadą najpierw zbesztaj, zanim połechtasz, dostajemy na dzień dobry dosadne podsumowanie blogosfery książkowej. W którym jest wiele prawdy. Przecież niedawno pisałam o pewnym tragicznym "dziełku", które wątpliwej jakości wydawnictwo chciało rozpromować poprzez loterię książkową - dziełku lansowanym patronatami popularnych blogerów książkowych. Może nie będę się teraz wdawać w głębsze rozkminy na temat blogosfery, która skupia się na nowościach, byle tylko dostać darmowe książki, czy małolatach ferujących pochopne i smutne wyroki odnośnie klasyki literatury, czy o przygnębiającym poziomie językowym niektórych wypowiedzi na blogach. Skupię się na pozytywach.

Pozytywem zaś jest to, że "Press" przesiał 260 blogów książkowych (doceniam poświęcenie), wyodrębnił jedną czwartą najlepszych, a następnie poprosił jury o ocenę i dodanie kilku swoich osobnych propozycji. Dzięki systemowi ocen - liczył się pomysł na bloga, posty, wartość merytoryczna, poziom wpisów, design, interaktywność blogera - można było zdobyć maksymalnie 150 punktów. Oceniali: Kamil Niemira (szef Agencji Social Media), Tomasz Brzozowski (człowiek za Czułym Barbarzyńcą), Jakub Frołow (szef BookSenso), Piotr Kofta (pisarz i publicysta), Paweł Goźliński (redaktor naczelny „Książek”) oraz Michał Nogaś (dziennikarz programu III Polskiego Radia).

Pozytywem jest też to, że Rozkminy wylądowały na 11. miejscu top 15. najlepszych blogów książkowych w Polsce.

Wait, what?





Dla jasności oto cała lista:


Lupus Libri 133 pkt.
Wielki Buk 126 pkt.
Kurzojady 122 pkt.
wyliczanka.eu 120 pkt.
Outline 117 pkt.
Rozkminy Hadyny 110 pkt.
Czytanki Anki 107 pkt.


Jak najbardziej przyklaskuję większości - a przynajmniej tym blogom, które znam, "Lupus Libri" jest konsekwentny, atrakcyjny, fascynuje, "Beznadziejnie zacofany" przykuwa uwagę i ma genialne wpisy, "Wielki Buk" się panoszy i trudno jej nie kochać, "Kronika kota" jest prześliczna, z chwytliwym pomysłem - ale gdzie chociażby Miasto książek? Mam ochotę oddać to miejsce Paulinie, koleżance po fachu, która jest o wiele bardziej oczytana niż ja, marny translatolog. A jej wpisy są fantastyczne! Gdzie czarodziejka Kasjeusz? Gdzie Owca z książką? Ekruda i jej barwne, czytelne grafiki? Pierogi pruskie z jej wnikliwymi, naprawdę ciekawymi wpisami? I tak dalej, i tak dalej, wiecie, o co mi chodzi. 

Ja rozkminiam mocno na boku, jak napiszę raz w tygodniu to już dobrze, raz na kilka wpisów coś, co nie jest impresją na temat lektury, to już super. Zapracowany człek jestem, choć ostatnio mocno kminiłam, jak coś ulepszyć na nudnych rozkminach, to jednak Rozkminy to taka przyjemność po godzinach, jak znajdę choć godzinkę po godzinach.

A tu znienacka zaszczyt mnie kopnął.



Ale czy na pewno zaszczyt? Podczas dyskusji na fejsie zauważyliście to samo, co ja. Więcej tu negatywów niż pozytywów. Skąd więc to wyróżnienie? Przecież z blogosferą nie jest aż tak źle (vide blogerzy wymienieni przeze mnie wcześniej). Są lepsi.

Ktokolwiek napisał to telegraficzne podsumowanie mojego bloga, zauważył, że "kocham fantastykę" - tymczasem nie licząc komiksów, do tej pory w roku 2015 przeczytałam jedną pozycję fantasy. Fantastykę kochałam w liceum, teraz wolę s-f.

"Nie porywam" - no cóż, nie zawsze mam flow. "Autorka pisze o sobie – <<trochę nerd>>. Ale w sumie to zwyczajny blog". Nerd nie może mieć zwyczajnego bloga z rozkminami lektur? I teraz to, co mnie najbardziej zastanawia: "Informacje szczątkowe, niezadowalające" - czy ten równoważnik zdania odnosi się do moich wpisów czy samej notatki na temat mojego bloga? Hmm. Dalej, "za mało, aby zaciekawić" - hej, to już napisali, po co powtarzać. Ale zaraz po tym wreszcie trochę zalet! By potem znów zdołować negatywami...

Co do ostatniego, to znaczy braku informacji o ilości komentarzy ze strony startowej - powinnam była przeprosić Was wszystkich już dwa posty temu. Niestety to nie wina szablonu. To wina Disqusa, który od dłuższego czasu ma problemy z synchronizowaniem komentarzy z bloggera. Przestałam dostawać powiadomienia o komentarzach, co chwilę przychodzą mejle o trudnościach z synchronizacją, a na głównej Rozkmin nie widać komentarzy, choć tam są. Disqus obiecuje, że naprawi, ale jak na razie kicha.

Źródło: betweentheseats.blogspot.com/2011_08_01_archive.html

To wszystko, czym chciałam się podzielić. Kopnął mnie zaszczyt. Chyba został siniak.

Pójdziesz do papierowych miast i nigdy już nie powrócisz

$
0
0

John Green
Paper Towns

Bloomsbury, 2015
Pierwsze wydanie: 2008
Gatunek: young adult, młodzieżowa, współczesna, romans, thriller
305 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★


Margo Roth Spiegelman. Bystra, niesamowita, szalona. Dziewczyna, której każdy w szkole zazdrości. Nic, dziwnego: popularna, urocza, utalentowana. To, że zamieszkała akurat obok Quentina "Q" Jacobsena, to mały, prywatny cud. Jego wszechogarniająca, wszem i wobec znana obsesja. Dopóki pewnej nocy nie zapukała do okna jego sypialni, a po wspólnej wariackiej nocy spędzonej na mszczeniu się za zdradę byłego chłopaka, nie zniknęła jak kamień w wodę. Puf! I tak Margo stała się tajemnicą. Gargantuiczną, bezlitosną fiksacją.

Wydana jako Papierowe miasta trzecia książka Johna Greena, obecnie niekwestionowanego króla inteligentnej prozy współczesnej dla młodzieży, oparta jest na naprawdę świetnym pomyśle i niezłej konstrukcji. To powieść o uczuciu, dojrzewaniu, docieraniu do drugiego człowieka. Green wykorzystuje do tego typową miłosną historię o nie do końca dostosowanym do rzeczywistości nastolatku z wąską grupką znajomych, przesyca ją dość prostymi, ale interesującymi nawiązaniami literackimi i metaforyką, dodaje odrobinę pieprzu w postaci hojnie sypniętego humoru i genialnej części o maniackim road tripie, by wreszcie zajrzeć trochę głębiej do ludzkiej duszy i zachęcić do indywidualnych przemyśleń. Nie zapominajmy też o obowiązkowym wzruszeniu, choć do tego wrócę później.

FanArt: Risa Rodil, źródło: risarodil.tumblr.com

Niestety Paper Towns, choć czyta się ją naprawdę świetnie, to równocześnie książka dość nierówna. Zaczyna od startu z kopa, a nawet kilku mocnych kopniaków, zakończonych jednym z półobrotu, by następnie zwolnić na stanowczo zbyt długo. Cała część druga, najdłuższa i zdecydowanie dłużąca się, rozwałkowuje temat fascynacji Q postacią Margo aż do bólu. Choć chłopak obsesyjnie myśli o zaginionej dziewczynie, długo trzeba czekać, zanim orientuje się, że jego obowiązkiem jest ją znaleźć. Po wielu, niemal zbyt wielu przemyśleniach, hipotezach, próbach i błędach, dochodzi do kolejnych "okruszków", czy też wskazówek, jakie - wydaje się - pozostawiła specjalnie dla niego Margo. 

Szukaj mnie w papierowych miastach, prosi dziewczyna - jak dochodzi do wniosku Q. I zaczyna jeździć do wszystkich okolicznych nieukończonych, wymarłych, choć nigdy niezasiedlonych mieścinach, obecnych formalnie, tylko na papierze. Zagadki Margo wydają się naprawdę intrygujące i inteligentne, przynajmniej te związane z Whitmanem, choć zdecydowanie zbyt ulotne i niepewne. Czy pojechała do Nowego Jorku? A może do Kalifornii? Jak ją znaleźć na tym olbrzymim kontynencie? 

Momentami wydaje się też, że Green za bardzo wczuł się w rolę swoistych, powieściowych Spark Notesów, czyli najbardziej popularnego portalu ze ściągami z literatury dla amerykańskich licealistów, i poświęca zdecydowanie zbyt wiele czasu na analizowanie Leaves of Grass, swoją drogą wspaniałego zbiorku poetyckiego. Gdy przemija zachwyt, to zaczyna w końcu zwyczajnie nużyć. 

FanArt: HarpyMarx, źródło: harpymarx.deviantart.com/art/Paper-Towns-313931205

Wreszcie końcówka, choć z jednej strony funduje czytelnikom solidny, acz przemyślany prztyczek w nos, aż ma się ochotę powarkiwać z niedowierzaniem, to nagle staje się odrobinę napuszonym teatrzykiem dwóch aktorów. Niektóre momenty wydają się zbyt sztuczne i pompatyczne, zbyt naciągane. Sama postać Margo z czasem wydaje się coraz mniej interesująca, a czytelnicy zaczynają tęsknić za sikającym do butelki Benem, który podsumował swój wyczyn dosadnym:

"Sikanie jest jak dobra książka, bo kiedy już zaczniesz, niezwykle trudno jest przestać."

Mimo to Green wynagradza czytelnika rozwiązaniem zagadki samej powieści, która rozwijała się cichcem pod nosem czytelnika w postaci kolejnych części książki. Rozwiązaniem kryjącym się za znaczeniem tytułów okazują się naprawdę trafne rozważania o kondycji ludzkiej, o tym, czy jesteśmy samotną trzciną, czy źdźbłami trawy połączonymi wspólnymi korzeniami, a przede wszystkim o tym, jak siebie nawzajem postrzegamy. Kim dla nas jest druga osoba, co buduje jej obraz w naszym umyśle, ile w tym jest prawdy. Kiedy możemy zobaczyć się nawzajem tak naprawdę? 

Po namyśle i rozmowie z moim lubym dochodzę do wniosku, że podoba mi się też zakończenie, bo różnie je można interpretować. Jedni stwierdzą, że było szczęśliwe, a przez to tendencyjne, inni, że nieszczęśliwe i z głębokim przesłaniem. Dla mnie sam fakt, że ostatnią stronę można tak różnie odczytywać, że jednak powieść ma ukrytą, otwartą strukturę, dodaje Papierowym Miastom świetnego smaczku.

FanArt: bewchanaphat, źródło: rebloggy.com

Tym razem po Greenie nie ryczałam jak bóbr, a leżałam zamyślona i przekminiałam, doceniając kunszt autora, który mimo tanich środków, stworzył dobrą książkę dla nastolatków z inteligentnym pomysłem, świeżym podejściem, świetnym językiem i głębokim przesłaniem. Może nie byłam pod takim wrażeniem, jak po przeczytaniu Gwiazd naszych winy (o której pisałam tutaj), ani nie wstrząsnęło mną tak, jak podczas Szukając Alaski (dla przypomnienia więcej tutaj), to jednak Papierowe miasta też doceniam. Każda z tych książek jest zupełnie inna, choć mają tak wiele cech wspólnych.

Ostatniego dnia lipca miała w Polsce ekranizacja Papierowych miast 
z Natem Wolffem w roli Quentina i Carą Delevingne jako Margo. Jeszcze nie widziałam, ale podobno niezbyt wyszła.

A tak na boku, ostatnio dorwałam (z dużym opóźnieniem) lipcowy numer specjalny magazynu "Książki". Jest w nim artykuł o Johnie Greenie ("Szeryf walczących mięczaków", s. 41-43), który przeczytałam w pierwszej kolejności... i niestety, zawiodłam się mocno. Katarzyna Surmiak-Domańska chyba bardzo chciała napisać cały tekst pod jedną tezę o tym, że wszystko związane z Greenem jest też nierozerwalnie związane z byciem nerdem, choć jedynie przejrzała jedną z jego książek. W tym szczytnym celu zdecydowanie się zagalopowała, bo chociażby w ten sposób podsumowała fabułę Papierowych miast: "para nerdów obmyśla zemstę na kolegach, którzy kiedyś wkluczyli ich z grupy". Kto czytał powieść, ten wie, że to jakieś wielkie nieporozumienie. Margo przyjaźniła się w dzieciństwie z Quentinem, ale potem ich drogi się rozeszły, choć Q wciąż został w niej zakochany. Dziewczyna nigdy sama nie była nerdem, jedynie ukrywała przed popularnymi i "fajnymi" znajomymi fakt, że uwielbia najróżniejsze gatunku muzyczne i czyta poezję. To nie pasowało do jej nowej, licealnej stylówy. Dopiero gdy Margo odkrywa, że paczka cheerleaderek i sportowców to zakłamani zdrajcy, postanawia wrócić do przyjaciela z dzieciństwa, by jej pomógł w zemście.

Co dalej? Potrzebuję właśnie Twojej opinii!

$
0
0
Biblioteczka Hadynianki część I (część II znajduje się w domu rodzinnym)

Jak zapowiadałam, szykują się zmiany na blogu. Zanim je jednak wprowadzę w życie, chciałam zasięgnąć Waszej opinii. Któż jak nie moi goście powinni wyrazić swoje zdanie na temat tego, co chcieliby na Rozkminach czytać? Otwieram więc przed Wami moją biblioteczkę i umysł, by podzielić się pomysłami. Zaczynamy!

  • Będzie więcej zdjęć i będą one lepsze. Żegnajcie rozmazane krajobrazy i słabo uchwycone tytuły na okładkach! Wreszcie zaopatrzyłam się w lepszy aparat.

  • Mam wrażenie, że wpisy o książeczkach związanych ze Star Trekiem czy Gwiezdnymi Wojnami, a także posty z relacjami z targów książki czy konwentów giną pod masą recenzji i trudno je potem odkopać. Dlatego w kolumnie po prawej stronie pojawią się dopasowane do loga Rozkmin bannery, które usystematyzują treść bloga. Już wkrótce dzięki jednemu kliknięciu przeniesiecie się odpowiednio do wszystkich postów, które dotyczą (1) książek, (2) są wszelako powiązane z językiem angielskim i kulturą brytyjską, (3) czy też kulturą popularną, grami, serialami, filmami, a także (4) wpisy terenowe, czyli sprawozdania z targów, konwentów, spotkań itd. 

  • Zdaję sobie od dawna sprawę, że to musi być nużące - wchodzisz na Rozkminy, a tu kolejny wpis o książce. Bardzo rzadko publikuję coś innego. Od jakiegoś czasu nosiłam się z pomysłem cykli wpisów, ale to Ekruda i Pyza Wędrowniczka z Pierogów Pruskich przekonały mnie ostatnio, że trzeba to wprowadzić w życie. 
Bookspot - w ramach wpisów terenowych, zamierzam odwiedzać fajne miejsca, których można zapatrzeć się w książkę i wygodnie, z przyjemnością poczytać. Już mam kilka typów, oczywiście głównie będą to miejsca w Krakowie, ale przy okazji wypadów do innych miast będę prosiła o polecanie miejsc, które mogę zbadać!

Gamespot - podobnie jak w miejscach książkowych, tutaj będę pisać o miejscach, gdzie można przyjść ze znajomymi i pograć czy to w planszówkę, czy w karciankę, czy w coś jeszcze innego. Za każdym razem, jak będę się wybierać do takiego lokalu czy na konwent, będę zabierać ze sobą aparat i cykać zdjęcia:)

Anglofilia - w ramach mojego bzika na punkcie wyspiarzy, zamierzam prowadzić cykl edukacyjny, zahaczający o historię literatury, połączony z polecaniem najlepszych ekranizacji filmowych.

I'd read a book - polecanki łatwych, przyjemnych, ale wartościowych pozycji do czytania po angielsku, by połączyć przyjemne z pożytecznym. Ćwiczmy język bez zniechęcenia!

Nerdozja - tak samo jak akcesoria czy precjoza, podobnie "nerdozja" byłyby przedmiotami pożądanymi - tyle że przez nerdów. I tak do tej kategorii trafiłyby wpisy o Gwiezdnych wojnach w wydaniu szekspirowskim czy kultowych komiksach.

Po co ja to trzymam - zamierzam odkurzyć zakurzone kąty biblioteczki, w szczególności tej rodzinnej, i opowiedzieć, skąd mam sentyment do takiego a nie innego tytułu.


Pomysłów sporo, prędzej czy później chciałabym wszystkie wprowadzać w czyn. Co o tym sądzicie?

Kopiuj-wklej-pomieszaj, czyli Murakami i jego powieściowe pielgrzymstwa

$
0
0

Haruki Murakami

Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa

Muza S.A., 2013
Gatunek: współczesna, realistyczna, bildungsroman
350 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★


Mój znajomy, widząc pod pachą Hadyny kolejnego Murakamiego, zapewnił: kolejny autoplagiat. Bardzo dobry, świetnie się czyta, ale jak zwykle w przypadku Murakamiego, autoplagiat.

To prawda. Chyba mało kto czytając kolejną książkę tego najpopularniejszego obecnie japońskiego powieściopisarza nie słyszy niezmienne brzmiącego w uszach: "ale to już było"... Pamiętacie Bingo Murakamiego, które zamieściłam przy okazji pisania oNa południe od granicy, na wschód od słońca? Myślę, że znów się przyda, skoro już mówimy o Bezbarwnym.... Zacznijmy zatem odliczanie:
                                 
tajemnicza kobieta ✓ 
kształtne uszy 
nagłe telefony 
stare płyty (tym razem z Lisztem) 
miejska nuda 
dworce 
dojrzałe jak na swój wiek dzieciaki z liceum 
dziwaczne stosunki seksualne 
Tokio nocą 
niezwykłe imiona 

Do tego spora dawka melancholii, specyficznego oderwania od rzeczywistości, niedopowiedzeń, pustki i pobieżności - w taki oto sposób wychodzi nam historia o Tsukuru Tuzukim. Ale o wszystkim po kolei.


Tsukuru oznacza między innymi "tworzyć, budować". Główny bohater nigdy nie doceniał zbytnio swojego imienia, ba, przez długi czas w swoim życiu żałował, że nie ma w nim żadnego koloru. Żadnego wyrazu, żadnego zabarwienia. Czwórka jego niepowtarzalnych znajomych z liceum, Czarna, Biała, Niebieski i Czerwony - każde z nich miało swój kolor zaczerpnięty z nazwiska. Tsukuru czuje urazę do świata za swoją bezbarwność. W sumie nigdy osobie nie miał pochlebnego zdania. W końcu każdy z jego znajomych był jakiś. Czarna była żywiołowa, temperamentna, bystra; Biała piękna, utalentowana, delikatna; Niebieski popularny, wysportowany, życzliwy; Czerwony inteligentny, zadziorny, ambitny. A Tsukuru? Był w porządku. Raczej nijaki. Ani zbyt mądry, ani zbyt głupi, ani przystojny, ani brzydki. Nieciekawy.

Ich piątka tworzyła w liceum idealnie harmonijną grupę przyjaciół, idealny, wyjątkowy kolektyw. Mieli między sobą coś, co nigdy się już nie ma szansy powtórzyć w przyszłości. Dopóki na pierwszym roku studiów, gdy Tsukuru kontynuował naukę w Tokio, a jego znajomi pozostawali wciąż w rodzimej Nagoi, nie zerwali znienacka kontaktów. Bez uprzedzenia poprosili, by się z nimi już nigdy nie kontaktował.

Tsukuru bardzo to przeżył. Do tego stopnia, że szesnaście lat później niezabliźniona rana po zerwanej przyjaźni wciąż krwawi. Wciąż nie pozwala mu się zbliżyć, pokochać, zaufać drugiej osobie. I dlatego Sara, widząc udrękę Tsukuru, namawia go do spotkania z przyjaciółmi sprzed lat, by wreszcie wyjaśnić tę sprawę raz na zawsze.

Le mal du pays, czyli nostalgia, tęsknota za krajem. 
Melodia, którą przesączona jest cała powieść.

Tsukuru nie jest skomplikowany. Lubi dworce, dlatego został projektantem dworców. Choć potrafi godzinami przyglądać się ruchowi ludzkich mas podczas wsiadania i wysiadania z wagonów, sam nigdy nie wskoczył do pociągu byle jakiego. Tsukuru milczy, słucha, obserwuje. Cierpi. 

Rozmowy z przyjaciółmi pomagają zrozumieć i przetworzyć ból. Zrozumieć drugą stronę medalu. Uświadomić sobie, że inni też byli ofiarami, też cierpieli. Pomagają zaleczyć rany. Tajemnica rozstania sprzed lat to nie jest skomplikowana historia, choć czytelnik z przyjemnością, niespiesznie rozwikłuje zagadkę wraz z Tsukuru. Na końcu zaś jak zwykle w przypadku Murakamiego wciąż czujemy niedosyt, wciąż zadajemy pytania, wciąż żądamy odpowiedzi, gdy tymczasem przerzuciliśmy ostatnią kartę powieści.

Mam wrażenie, że tutaj Murakami wchodzi na poziom cytatów Coelho.
 Niby głębokie, a dziwnie oczywiste i płytkie.

Po publikacji w kwietniu 2013 roku, w ciągu tygodnia sprzedano milion egzemplarzy trzynastej powieści autora Norwegian Wood w samej Japonii. Rok później, w sierpniu 2014, Bezbarwny... w tłumaczeniu na angielski wdarł się na szczyty list bestsellerów. Polskie wydanie było pierwszym w Europie.

"The Japan Times" porównuje czytanie Murakamiego do jedzenia chipsów. I jedno, i drugie jest wciągające, ale nie potrafi nasycić. Mimo to trudno się oprzeć kolejnej paczce czy kolejnej książce. Jednocześnie są krytycy literaccy, którzy doszukują się w Murakamim sprzeciwu wobec współczesnej powieści japońskiej, próby udowodnienia niemożności odzwierciedlenia podmiotu pierwszosobowego, krytyki tradycyjnych pojęć znaczenia i osobowości. Nawiązania do postmodernistycznego założenia, że świat składa się z kopii i znaków, których oryginały i znaczenia dawno przepadły (Tim Hornyak, "The Japan Times").

W czym tkwi fenomen Murakamiego? Pisarza, na którym jedni wieszają psy za "amerykanizowanie" literatury japońskiej, a inni nominują do Nobla? Którym jedni nudzą się po dwóch powieściach, a inni zaczytują w każdej bez wyjątku? Tymczasem jego powieści są powtarzalne, często bliźniaczo podobne. Wydają się sięgać głęboko do ludzkiej duszy, próbują budować znaczące symbole, szukać metafizyki, tymczasem ledwie muskają powierzchni, urywają się za banałem, milkną zanim zdoła się wydusić coś doniosłego. Oniryczne, zapętlone, nostalgiczne. Według mnie tajemnica tkwi w niepowtarzalnym, nieuchwytnym klimacie. W niedopowiedzeniu. W labiryncie znanych motywów, w nostalgii klawiszy, w smaku świeżej kawy, w miękkiej, eleganckiej tkaninie sukienki.

Nostalgiczny kot Hadynianki zastanawia się nad fenomenem Murakamiego. 
I tym, gdzie znikł jego kolorowy kauczuk.

NERDOZJA #1: Doktor Who i podziemia BBC

$
0
0


Marcus Hearn

Doctor Who: The Vault

BBC Books, 2013
Gatunek: s-f, telewizja, popkultura
320 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★

W związku z dzisiejszą premierą dziewiątego sezonu wznowionego od 2005 Doktora Who, czas na pochwalenie się wreszcie moją zdobyczą londyńską! Rok temu upolowałam sobie bowiem kompendium wiedzy o losach tego najdłużej emitowanego serialu science fiction w historii. Doktor Who to brytyjski fenomen, który trwa od 1963 roku, to telewizyjny serial, który miał być typową zapchajdziurą łączącą widownię młodzieżową i męską, półgodzinnym, edukacyjno-fantastycznym przerywnikiem między blokami tematycznymi, a stał się megapopularną historią łączącą pokolenia.

Pierwszy Doktor, w którego wcielił się William Hartnell.

Dla niewtajemniczonych, Doktor Who opowiada o podróżniku w czasie i przestrzeni, zwanym właśnie Doktorem, który wraz ze swoimi wiernymi towarzyszami (głównie jednak towarzyszkami...) eksploruje wszechświat. Czasem wpadnie odwiedzić jakieś historyczne zdarzenie, innym razem poleci zwiedzić jakąś egzotyczną planetę z przyszłości, ale zawsze - to pewne - wplącze się w poważne tarapaty i skończy się ratowaniem świata. Wojaże odbywają się za pomocą budki telefonicznej zwanej Tardisem, a tak dokładniej supernowoczesnemu statkowi kosmicznemu (jest o wiele większy w środku, niż się wydaje), a sam Doktor miał już dwanaście wcieleń (nie jest człowiekiem, a Time Lordem, więc może, nie pytajcie).

Tardis, czyli najbardziej niepozorny statek kosmiczny świata <3

W 2005 roku, po dłużej przerwie trwającej całe lata 1990. i połowę 2000., kiedy Doktor... kontynuowany był głównie w postaci słuchowisk radiowych, powieści i jednego filmu, serial wrócił na ekrany telewizorów w nowym, zmodernizowanym wydaniu i osiągnął gigantyczny sukces, wskrzeszając przykurzoną sławę serii. Od Christophera Ecclestona, który wcielił się w postać dziewiątego Doktora, poprzez Davida Tennanta i Matta Smitha, aż do obecnego, dwunastego, Petera Capaldiego, ten dość specyficzny, czasami mocno kiczowaty serial podbija serca kolejnych fanów. Obecnie Doktor... pisany jest głównie przez genialnego Stevena Moffata, który napisał krótki wstęp do wydanej na pięćdziesięciolecie tytułu książki.

Najlepszy, najprzystojniejszy i najukochańszy Doktor i jego muszka. 

Osobiście z Doktorem... zetknęłam się zdecydowanie zbyt późno, bo na studiach. Sam tytuł obijał mi się o uszy, ale ostatnią cegiełką był pewien wybitny skecz Catherine Tate i Davida Tennanta, którzy w owym czasie grali Doktora i jego towarzyszkę. Żeby w pełni zrozumieć całą dawkę humoru zawartą w tym filmiku, musiałam zostać uświadomiona w sprawach Doktora, a potem z ciekawości obejrzałam pierwszy odcinek nowej serii z 2005. Nie spodobało mi się; było nudnawo, dziwnie i mało profesjonalnie. Po kilku latach wróciłam, zdeterminowana, by wytrwać. Gdy udało mi się przeżyć wraz z moim R. odcinek z pierdzącymi kosmitami, stwierdziliśmy, że przeżyjemy wszystko i wgryźliśmy się mocno. Oglądaliśmy bez wytchnienia aż do sezonu ósmego, czyli niedługo po tym, gdy moje serce zostało złamane przez odejście Matta Smitha. Capaldi w pierwszym odruchu protestu średnio nam podszedł, podobnie jak nowy opening i uciążliwa już Clara Oswald. Jak tylko skończymy Angela (kończymy, Buffy... już za nami!), przeforsowałam powrót do Doktora... W końcu dziś zaczyna się nowy sezon!


Samej księgi rzecz jasna jeszcze nie przeczytałam w całości, więcej oglądałam, przeczytałam spory kawałek o początkach i większą część od 2005, ale na moją fanowską duszę dobrze mi robi sam fakt, że cienobłękitny tom leży na mojej półce, w towarzystwie pluszowego Daleka (który po ściśnięciu wykrzykuje drżąco: Exterminate! Exterminate!) oraz kupionego za 2 zł w ciucholandzie śrubokrętu sonicznego dziesiątego Doktora. Na razie mogę powiedzieć, że sam tekst jest trochę chaotyczny, częściowo też nie do końca dostosowany dla tych, którzy nie widzieli osobiście całego serialu, ale jest w nim mnóstwo smaczków i ciekawostek, nie mówiąc już o bogactwie zdjęć wszelkiego rodzaju kostiumów, rekwizytów i scenerii. To faktycznie trochę tak, jakby się zeszło do podziemi BBC z jakimś prastarym entuzjastą serialu i przeglądało najróżniejsze skarby, podczas gdy przewodnik snuje historie, wspomina daty i strzela nazwami konkretnych odcinków. 

Miss samoakceptacji, czyli ma być grubo albo spadówa

$
0
0

Julie Murphy

Dumplin’


HarperCollins, 2015
Gatunek: współczesna, young adult, młodzieżowa, dla dziewcząt, obyczajowa, romans
384 strony
Odczucia: ★★★/★★★★★ 


John Green spotyka Rainbow Rowell przy dźwiękach Beth Ditto i All About That Bass Meghan Trainor - i macie całą Julie Murphy. Babkę, która pisze ciepłe, inteligentne książki z pazurem. Cieszę się, że to całe young adult wreszcie obrodziło wcale niezłymi pozycjami.

Willowdean Dickinson to dziewczyna słusznej postury. Nigdy zbytnio nie przejmowała się swoimi wałeczkami, to pewna siebie, przebojowa, rezolutna szesnastolatka. Mało co ją rusza. Całymi dniami siedzi na telefonie albo twarzą w twarz ze swoją najlepszą papsiułą Ellen, słucha Dolly Parton i po szkole pracuje w barze z fast foodem. Skądś kasę trzeba brać, a jej rodzina bogata nie jest. W domu nie przelewki. Matka do tej pory mieści się w swoją ukochaną suknię, w której wystąpiła jako zwyciężczyni konkursu piękności, więc czasem dogaduje na wagę córki. Podstawia sałatki, zabiera słodycze. Co roku zaś wciska się w cudowną sukienkę i prowadzi ten sam konkurs piękności...

Źródło: artykuły reklamowe, amazon.com

Jedyna rzecz, którą faktycznie Willowdean się przejmuje, to ciotka, najbliższa jej osoba. To ona nauczyła ją odwagi i poczucia własnej wartości, to ona pokazała jej Dolly Parton, piosenkarkę, która nigdy nie porzuciła swojego ulubionego, choć tak wyśmiewanego stylu. Lucy pokazała jej, jak cieszyć się sobą, jak robić swoje, jak żyć, nie rezygnując z niczego, bez względu na swój wygląd. A potem umarła. Miała ledwie trzydzieści sześć lat, ale przy wadze ponad dwustu kilogramów jej ciało nie wytrzymało.

Nic nie złamało Willowdean, póki nie spotkała Bo. Przystojny, wyluzowany, zainteresowany kolega z pracy śledzi dziewczynę wzrokiem, zaczepia, całuje. I nagle dziewczyna traci całą pewność siebie. Dlaczego ktoś taki jak on mógłby być nią zainteresowany? I w ogóle... czy nie obrzydza go dotykanie jej od szyi w dół? Może to dlatego nic nie mówi nikomu o ich związku... Tak dalej nie można. Albo się przyzna, albo nici z tego.

Wszystko się komplikuje, wszystko się nagle rozpada. W tym najgorszym momencie Willowdean postanawia rzucić wyzwanie światu i wziąć udział w konkursie piękności prowadzonym przez swoją mamę. Udowodnić im wszystkim, że nie ma co się przejmować wyglądem! Pokazać, że się niczego nie boi i wszystko potrafi!

Źródło: tumblr.com

Samotne wyzwanie pociąga za sobą podziw trzech innych dziewczyn, tych najbardziej wyśmiewanych i nielubianych w szkole. Kochana i urocza, ale otyła Millie, jej przyjaciółka Amanda, kulejąca z powodu krótszej nogi, oraz Hannah, obcesowa czarnoskóra nastolatka o krzywych, wystających zębach. Wszystkie cztery startują w konkursie. One też mogą być piękne, mogą zauroczyć publiczność, mogą pokazać coś ciekawego na scenie. I udowodnią to.

Powieść dopiero co ukazała się w polskim wydaniu pod tytułem Konkurs. Podobno matka Willowdean nie nazywa córki z południowoamerykańskim akcentem: "Dumplin'", a swojskim "Kluseczko".

Powieść Julie Murphy to kawał ciepłego, wciągającego i angażującego czytadła. Kojarzycie może książki Jacqueline Wilson, te z cyklu Dziewczyny się zakochują, Dziewczyny się odchudzają i tak dalej? Dumplin'potrafi w podobny sposób, z wyczuciem i zrozumieniem mówić o rzeczach trudnych i kontrowersyjnych. Willowdean to postać pełnokrwista, wiarygodna, pełna wad, ale i czarująca, charyzmatyczna. Jest widocznie zagubiona, czasem postępuje źle. Trudno jej nie lubić, trudno się choć trochę nie utożsamić. Ważne jest to, że otyłość nie jest tu traktowana jako coś obrzydliwego i chorobliwego (choć śmierć ciotki przestrzega, że jest pewna granica), nie jest też tarczą ochronną, tłumaczącą fochy bohaterki.

Źródło: artykuły reklamowe, amazon.com

Oczywiście nie chcę sprawiać wrażenia, że to powieść genialna i absolutnie wspaniała. Ma swoje minusy. Nie jestem przekonana do stereotypowego pokazania transwestytów, którzy służą też trochę jako comic relief. Willowdean czasem robi się irytująca. Fabuła trochę za bardzo się gmatwa, by na koniec zatriumfować kliszowym, tendencyjnym zwieńczeniem w postaci samego show - konkursu piękności. Sam temat też nowy nie jest - słyszeliście o filmie Mała Miss? Mimo to nie żałuję lektury.

To dobra książka dla każdej dziewczyny z kompleksami, bo afirmuje pewność siebie niezależnie od wyglądu. To szczególnie ważne w dobie reklam i kolorowych magazynów reklamujących jedyny słuszny rozmiar, czyli rozmiar 0. W polskich szkołach panuje plaga otyłości, a ponoć aż 90% polskich nastolatek nie akceptuje swojego wyglądu, nie mówiąc już o idących za tym zaburzeniach psychicznych i depresji. Po przeczytaniu tej powieści nie wstąpi w nas przekonanie, że musimy wyglądać jak Ewa Chodakowska, a przekonanie, że należy zmienić swoje nastawienie, a poczujemy się jak ktoś, kto może zostać gwiazdą niezależnie od figury.

Ważne jest też, że otyłość nie jest w ogóle głównym tematem książki. Jest nim szukanie siebie, dorastanie, nauka zaufania, a wreszcie akceptowania samego siebie.

A poza tym ta okładka jest naprawdę świetna. To co, zakładamy koronę i głowa do góry?

Źródło: artykuły reklamowe, amazon.com

ANGLOFILIA #1: Pięćdziesiąt twarzy pana B. i cnota Pameli A.

$
0
0
Źródło: slate.com

W 1740 roku miała ledwie piętnaście lat. Pamela Andrews: piękna, zgrabna, wrażliwa, głupiutka.  Młodziutka służąca, na której cnotę nastawał bogaty pan. W osiemnastym wieku sprawa jej moralności porwała tysiące czytelników. Śledzono jej losy z wypiekami na twarzy, czytano sobie na głos kolejne odcinki. Gdy dzięki swojej niezłomności udało jej się usidlić i sprowadzić na dobrą drogę zepsutego paniczyka, jej fikcyjny ślub witano dzwonami angielskich kościołów. Ponad dwa i pół wieku później bardzo podobna historia Anastazji Steele uwodzonej przez toksycznego, ale bajecznie bogatego biznesmana porywa serca i dusze milionów czytelniczek na całym świecie. Wszystkie cicho liczą, że bohaterka naprawi bezwzględnego i zaborczego Christiana Greya i wszystko skończy się happy endem.

Moją prywatną lekcję historii literatury angielskiej chciałam zacząć od powieści, której nigdy nie przestanę wspominać z krzywym uśmiechem szaleńca. Pamela; or, Virtue Rewarded (Pamela, czyli cnota nagrodzona) Samuela Richardsona to prawdziwy osiemnastowieczny bestseller, ówczesny fenomen na miarę współczesnej trylogii o Greyu. Rozchwytywana jak świeże bułeczki powieść rozbudziła wyobraźnię mas, rozpoczęła erę współczesnej powieści, wywołała niesamowitą modę na utwory epistolarne i spopularyzowała samo imię Pamela. Świat podzielił się na pamelistów i antypamelistów, historia przez jakiś czas była szerzej dyskutowana niż jakiekolwiek kwestie polityczne. Zarzucano, że to pornografia w ukryciu taniego moralizatorstwa, przytaczano ją jako przykład z ambon kościelnych, gromadzono się na wspólne czytania, sprzedawano gadżety takie jak druki, obrazy, figurki woskowe, wachlarze, karty do gry z cytatami z powieści...

"Chcę, ale nie mogę, panie B."...

Wszystko to przez zmiany społeczne, jakie zachodziły w osiemnastowiecznej Anglii, a tak dokładniej wykształceniem się klasy średniej. Wcześniej świat był czarno-biały: byli bogacze i ubodzy, panowie i wasale, szlachta i magnaci, a pod nimi chłopstwo. Wraz z bogaceniem się rzemieślników, kupców i mieszczan, pojawiła się warstwa ludzi, którzy żyli wygodnie, choć nie byli przesadnie bogaci. Ci ludzie potrafili czytać, ale nie byli klasycznie wykształceni jak arystokraci. Pracowali, ale nie byli przywiązani do cudzego pola. Mieli swoje potrzeby, swoje zachcianki, a przede wszystkim mieli pieniądze, by kupić sobie za parę groszy jakieś czytadło. Stąd właśnie wzięła się powieść. 

Oczywiście z początku była wyśmiewana z powodu zbytniego sentymentalizmu, pretensjonalności, tanich chwytów. Młodzi terminatorzy czytali tzw. penny dreadfuls, czyli opowieści z dreszczykiem za pensa, służące zaś preferowały czułe i równie niedrogie romanse. Nic dziwnego, że taka publika zachwyciła się historią młodziutkiej dziewczyny służebnej, która potrafiła pięknie pisać listy i na dodatek świeciła przykładem czystej, nienaruszonej cnoty wobec niewinnych czytelniczek, choć jednocześnie elektryzowała opowieścią buzującą od napięcia seksualnego. Pamela może służyć za uosobienie całej klasy, wyśmiewanej przez panów za umiejętność czytania i pisania, ale jednocześnie młodej, ekscytującej, rosnącej w siłę.

"A kto to tam w kącie?""Ach, to tylko pan, dziecko. Stary podglądacz." 
Źródło: tate.org.uk

Dla mnie to była pierwsza książka jaką przeczytałam w oryginale po angielsku (wcześniej zawsze sięgałam po te Pingwinki ze skróconymi wersjami dla uczących się języka, tak jakoś wyszło). To było rzucenie się na głęboką wodę, bo język dość archaiczny, fabuła nudna jak flaki z olejem i głupia jak siedem nieszczęść, a czcionka malutka, drobniutka i męcząca. Mimo to przetrwałam, zaciskając zęby i wytężając oczy.

Powieść zaczyna się od śmierci pani Pameli Andrews. Jej syn, pan B., od razu zaczyna usilne awanse wobec niechronionej przez nikogo młodej służącej, najpierw oferuje jej ubrania swojej matki, a potem próbuje uwieźć. Na szczęście pannica nie daje się nabrać na poczucie wdzięczności, obraża się i odmawia, zasłaniając cnotą. I tak całą książkę. Pan B. na różne sposoby próbuje dobrać się do halek Pameli, a to przebiera się za służącą, przykrywa twarz chustą i chrapie donośnie w kącie pokoju, podczas gdy Pamela i inna służąca kładą się spać, by później wyskoczyć z ukrycia i dopaść roznegliżowaną Pamelę, a to porywa ją do jakiegoś mająteczku na wsi, pisząc jej rodzicom jakieś dyrdymały, a to namawia i próbuje przekupić, by została jego oficjalną kochanicą. Nic z tego, Pamela wie, że tak się nie godzi. Ucieka (ale boi się krów, więc wraca), drży, mdleje (wtedy pan B. rozumie swą winę i przestaje stosować podstępy i przemoc - przynajmniej na jakiś czas), pozoruje nawet własną śmierć (tego nie spodziewałam się po jej małym móżdżku), a przede wszystkim wytrwale pisze listy i dzienniki, by wszyscy widzieli, że jest prawa i cnotliwa. I tak w koło Macieju, Pamela jest tak upiornie powtarzalna i sentymentalna, że naprawdę trudno przez nią przebrnąć, nie umierając z nudów i nie chichocząc w najbardziej głupich momentach. Na koniec, o dziwo, tym dwojgu udaje się wreszcie skonsumować swój związek - po przyzwoitym ślubie w kościele, rzecz jasna. Mezalians jak stąd do wybrzeży Albionu. 

"Kobieta pisząca? Pfe, nie ma większego bezeceństwa. Jak się panienka nie wstydzi."
Źródło: umich.edu/~ece/student_projects/pamela_illustrated/artists.htm

Powieść Richardsona zainspirowała gruby stos różnorakich kontynuacji, parodii i satyr. Bodaj najsłynniejsza to An Apology for the Life of Mrs. Shamela Andrews ("Przeprosiny za życie pani Oszumeli Andrews" - próba własnego tłumaczenia, Shamela to zbitka Pameli i słowa "sham", znaczącego tyle co "oszustwo, lipa, szopka") Henry'ego Fieldinga, w której przebiegła karierowiczka i manipulantka próbuje uwieść bogatego panicza Bobby'ego, udając cnotliwe niewiniątko. Do Pameli pił również Marquis de Sade ze swoją Justyną, której podtytuł brzmi "nieszczęścia cnoty".

Jest XXI wiek. Wydaje się, że historia powieści popularnej zatoczyła koło. Znów ta sama historia poddaństwa i oporu: młoda i niezbyt bogata, ale za to dziewicza reprezentantka klasy średniej, poprzez umowy i targi doprowadza swoją naiwnością, cnotą i prostotą do mariażu z oszalałym na jej punkcie milionerem, pnąc się po drabinie społecznej. Tyle tylko że nierozwiązana dwuznaczność historii z XVIII. wieku (czy Pamela jest narratorem godnym zaufania, czy może faktycznie to manipulantka, udająca w listach do rodziców urażoną niewinność?) została zamieniona na niedwuznaczne sceny wyidealizowanego seksu. Może jednak nie zataczamy koła, a się staczamy?

Bloger to absurd i pasożytnictwo, czyli Gombrowicz, wersja produkcyjna

$
0
0


Witold Gombrowicz

Dziennik 1953-1956

Wydawnictwo Literackie, 1989
Gatunek: dziennik, wspomnienia, komentarz literacki
373 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★ 


"Obawiam się, że pretensje tej recenzji wyrastają o wiele ponad jej wartość realną. (...) Zaprawdę, pisze się o książkach byle co. (...) W samej naturze prasy literackiej zawiera się coś co literaturze musi stanąć kością w gardle." s. 32-33

"Jak rzeczy się mają? Publiczność pragnie być informowana przez prasę o książkach, które się ukazują. Stąd powstała gałąź krytyki dziennikarskiej, obsadzona przez ludzi mających styczność z literaturą. Lecz gdyby ci ludzie mieli naprawdę coś do zrobienia na terenie sztuki, gdyby w nim zapuścili korzenie, na pewno nie poprzestaliby na tych artykulikach – więc nie, są to prawie zawsze drugo- i trzeciorzędni literaci, osoby pozostające tylko w luźnym, raczej towarzyskim, stosunku ze światem ducha, osoby nie będące na poziomie sprawy, którą mają referować. I na tym właśnie polega największa trudność, która nie da się pominąć, z której rodzi się cały skandal krytyki i jej niemoralność. Pytanie jest takie: w jaki sposób człowiek niższy może krytykować człowieka wyższego, oceniać jego osobowość, wartościować jego pracę – w jaki sposób to może stać się, nie stając się jednocześnie absurdem." s. 122

"Takie zgubne skutki powoduje nadmiar pasożytów. Pisać o literaturze jest łatwiej niż pisać literaturę – w tym sęk. Więc ja, na ich miejscu, zastanowiłbym się bardzo głęboko jak wybrnąć z tej hańby, której na imię: ułatwienie. Ich przewagi bowiem są natury czysto technicznej. Głos ich rozlega się potężnie nie dlatego, aby był potężny, a tylko dlatego, że pozwolono im przemawiać przez megafon prasy.
Jak wybrnąć? (,,,)
Wobec czego – nie sądź. Opisuj tylko swoje reakcje. Nigdy nie pisz o autorze ani o dziele – tylko o sobie w konfrontacji z dziełem albo z autorem. O sobie wolno ci pisać.
Ale, pisząc o sobie, pisz tak aby osoba twoja nabrała wagi, znaczenia i życia – aby stała się decydującym twoim argumentem. Więc pisz nie jak pseudo-naukowiec, ale jak artysta. Krytyka musi być tak natężona i wibrująca jak to, czego się dotyka – w przeciwnym razie staje się tylko wypuszczaniem gazu z balonu, zarzynaniem tępym nożem, rozkładem, anatomią, grobem.
A jeśli nie chce ci się lub nie potrafisz – odejdź." s. 123-124 


Zawsze zaczytywała się w Gombrowiczu z perwersyjną przyjemnością i iskrą w oku. Podziwiała go, tego drugiego obok Witkacego najulubieńszego szaleńca literatury. Bakakaj inspirował ją do rzeczy wielkich, Trans-Atlantyk do padania na kolana, Ferdydurke do zachwytu, Pornografia do rumieńców, Kosmos do marszczenia czoła. W liceum jeszcze kupiła sobie trzyczęściową baterię Dziennika wydanego w roku jej urodzenia. Próbowała przejść, ale potykała się, zatrzymywała, gubiła wątek, zapisywała na ostatniej stronie słowa trudne: "proklamować", "paradygmat", "dialektyka", "antynomia", "fenomenologia", "eskapizm". Pławiła się w blasku samego czytania, ale mało do niej docierało. Wreszcie się poddała w połowie pierwszego tomu.

Ostatnio wróciła. Zawzięta, doświadczona, starsza. Już nie musi sprawdzać pojęć w słowniku. Już więcej rozumie. Już potrafi wchłonąć, przetrawić, zacząć dyskutować, komentować, podziwiać, ale też bezwstydnie nudzić się, przysypiać i wywracać oczami. Podkreślać fragmenty tak uniwersalne, że niemal idealnie skrojone na współczesność, choć ponad pół wieku minęło. Zaśmiewać się dziko z gombrowiczowskiego podpuszczania, z jego wybiegów, intryg i przekory.  Z podniesioną brwią i niedowierzaniem śledzić jego opisy twórcze, ze znudzeniem niemal pomijać wywody na temat lektur na temat komunizmu, doceniać różnorodność stylów i form, cieszyć się głupkowato z bezczelnej krytyki publicystów, czytelników, ignorantów i innych twórców. 

Najbardziej zapamiętuje akcję z herbami: jak to Gombrowicza chadzał do kawiarni artystów-komunistów i rzucał wciąż podteksty związane z klasami, arystokracją, genealogią, herbami, szlachectwem, dopóki artyści ci sami nie zaczęli opowiadać, czyja to babka z jakiego rodu się wywodzi, a kto jest lepiej ustawiony społecznie, kto lepszy, kto gorszy. Aż tu przychodzi ktoś z zewnątrz i podnosi raban, bo co ten Gombrowicz uczynił? Zepsuł dobrze zapowiadających się komuchów! Druga świetna akcja z arystokracją, gdy Gombrowicz na proszonych herbatkach u księcia czy innego hrabiego zaczął się dopytywać, czy jest wystarczająco dystyngowany, by w ogóle bywać. I cóż oni sądzą? Czyż z niego nie jest plebejusz?

Z drugiej strony czuje się poruszona, ja bardzo aktualne wydają jej się fragmenty o recenzjach literackich. Jak bardzo polska blogosfera mogłaby się zadławić tymi fragmentami. Jak bardzo te uwagi trafiają ją samą w czuły punkt. Co by powiedział Gombrowicz o blogach książkowych i jak bardzo byłoby to zjadliwe.

Jednocześnie pamięta też, by nie traktować Dziennika zupełnie na poważnie, by patrzeć z dystansem, jako na dzieło, w którym Gombrowicz stwarza siebie jako personę, artystę, gębę wobec publiczności. Gombrowicz w Dzienniku to konstrukt, bohater, ktoś, kim Gombrowicz chce, byśmy wierzyli, że jest. Tak jak to robimy teraz na portalach społecznościowych. Słyszała, że to autokreacja na całej linii, wie, że istnieje jeszcze Kronos, czyli ten prawdziwy dziennik. Ten, w którym Gombrowicz jest po prostu człowiekiem o nazwisku Gombrowicz.

"Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja." s. 9

P.S. Lecę pakować się na MFKiG w Łodzi, to już w ten weekend!

W TERENIE#1: Komiksy, gry, niespodziewane wywiady, czyli MFKiG w Łodzi

$
0
0


Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier 2015


Jeśli śledzicie mnie na Facebooku, pewnie widzieliście zdjęcie wrzucone na przywitanie Atlas Areny w sobotę. Było słonecznie, ciepło i mnóstwo atrakcji. Już trzeci raz wybrałam się wraz ze znajomymi na MFKiG do Łodzi. Zaraz wszystko opowiem!



Chodziłam z aparatem i pstrykałam ile wlezie, więc przygotujcie się na zdrową dawkę wszystkiego. Sam festiwal komiksowy jest młodszy ode mnie zaledwie o dwa lata, dopiero od pięciu lat do nazwy doszły jeszcze gry i tak rozpoczęło się stopniowe zalewanie największego święta komiksu w Polsce przez żarłoczną strefę gier. To nie zmienia jednak faktu, że co roku w Łodzi można dorwać najlepszych rysowników, wystawców z całego kraju i setki fanów dymków i rynienek.


Skąpany w nieziemskim blasku stadion pełen ludzi, stoisk, ekranów, do tego dwie sceny, kilka sal prelekcyjnych, bogata strefa Star Wars, stoliki z planszówkami, korytarze wokół trybun pełne komiksów, gier, koszulek, kubeczków i przeróżnych gadżetów to tylko ogólny zarys sytuacji. Nawet po kilkukrotnym obejściu całego miejsca wciąż można było znaleźć ciekawe rzeczy, których jeszcze się nie widziało.








Można było zagrać w przeróżne gry - czy to na konsoli, na pececie czy po prostu przy stoliku, a nawet pobić się ze znajomymi przyjaznymi dla człowieka mieczami świetlnymi, które nie przecinały palców ani nie zadawały ran śmiertelnych. W specjalnej strefie rozdawano autografy, w salkach odbywały się prezentacje, na scenie co rusz odbywały się bitwy komiksowe, był też obowiązkowy konkurs cosplay i przede wszystkim rozdanie nagród. Wszędzie coś się działo.


Na autografy i rysunki od twórców można było się też załapać przy stoiskach, choć biedni komiksiarze czasem byli tak tłumnie obłożeni przez fanów, że trudno im było szybko wyrobić się z rysowaniem. Na zdjęciu powyżej ten w zielonej koszulce to Konrad "Koko" Okoński przy stanowisku Gindie. O tym panu pisałam już wcześniej przy okazji zeszłorocznego MFKiG. Przekochany człowiek, świetny artysta, w jego komiksach zaczytywałam się jeszcze w liceum. W tym roku wydał drugi tom Kija w dupie, szalonego komiksu internetowego, który serdecznie polecam. W moim tomiku mam swoją Lamię z dedykacją:)


O drugim Kiju... jeszcze napiszę osobno, podobnie jak o reszcie tomików, w które się zaopatrzyliśmy!


Skoro już piszę o fajnych ludziach, to wspomnę też o Jakubie "Demie" Dębskim i Robercie "Belem" Sienickim, którzy na tegoroczny MFKiG przygotowali stworzony wspólnym wysiłkiem album o dwóch robotach w zagadkowy i zapewne przypadkowy sposób przypominających samych twórców. Roboty powstały parę lat temu z okazji internetowych bitew komiksowych. Z czasem przeniosły się w inne miejsca, przede wszystkim do "Kolektywu" i"Braku zrozumienia dla realizmu".
Teraz wreszcie dorobiły się własnego zeszytu - poniżej "Sklepik z robotami". W naszym egzemplarzu znajduje się rysunek mnie w wersji robotyczno-szowinistycznej. Podzielę się przy okazji osobnego wpisu.


Dokupiliśmy też kolejny zeszyt od Kobiety-Ślimaka, czyli autorki Chaty Wuja Freda. Jeśli myślicie, że nie znacie, to idźcie tam i obczajcie kreskę. Na pewno choć raz rzucił Wam się w oczy fragment z komiksu, bo mają tendencję do bycia wiralami, jeśli choć trochę buszujecie w Internecie. Co tu dużo mówić, Kobieta-Ślimak cudownie komentuje kobiece problemy i rozterki.


Do tego wszystkiego doszedł jeszcze "Kot rabina", o którym też będę pisać osobno jak tylko przeczytam. A na razie może obejrzymy cosplayowiczów?







Myślałam o tym, żeby się przebrać, jednak wygoda zwyciężyła. Na następnym Pyrkonie na pewno będę w steampunku.



Jeśli zaś chodzi o wielkie nazwiska, był też pan Andrzej Sapkowski! Opowiadał o tym, że żaden wiedźminowy komiks mu się nie podobał, o filmie nie ma co wspominać, a grami się nie interesuje. Przecież oryginał w jego wydaniu nie może zostać przebity przez jakąkolwiek adaptację, więc po co się nimi zajmować?


Tymczasem koło sceny królowała wielka figura walczącego Geralta, a bodaj najbardziej popularnym cosplayem kobiecym była Ciri.


Bardzo mi szkoda, że nie mam już miejsca w półce z kubeczkami, bo bym kupiła ten po prawej, na melisę dla nerwowego liska. Cóż, musiałam ojojać Lisie Sprawy i iść dalej.

Przy "Ataku tytanów" też się zatrzymałam na dłużej, choć od liceum nie kupuję już mang. Panowie ze stoiska JPF się zasmucili, że im się nie robi zdjęć, tylko komiksom, więc obiecałam opublikować. Zobaczcie, jacy fajni panowie. Nie na sprzedaż.


Na zakończenie rzucę po prostu zdjęcia tak zwanych pierdółek. Tyle fajnych rzeczy!



Bambaki takie słodkie!





Te cudne torby i Anetka to sprawka Nie chcę się bać.







Jak ktoś lubi gołe panie i sterczące biusty, mógł sobie sprawić kubeczek z rysunkami z Boli Bloga.



Na zakończenie komiksy, których nie kupiłam, a szkoda:



Jeśli jeszcze Wam mało, Mróz z Powiało Chłodem na pewno wkrótce coś opublikuje na temat MFKiG. Wreszcie się mogłyśmy spotkać i trochę poplotkować w spokoju! To znaczy, kiedy nie podchodzili do nas dziennikarze i nie przeprowadzali dość dziwnych wywiadów...

Nie wspomniałam jeszcze o afterparty - co roku podczas MFKiG jest te osobna impreza, gdzie można spróbować własnych sił w bitwach komiksowych, pobujać się do muzyki i wypić za śmierć Polskiego komiksu. A nie, sorry, ten toast chyba już jest passé? Tak czy siak, dostałam naklejkę z najnowszego projektu Panny N od samej autorki, Regi też zasługuje na osobny wpis!


 Wrócimy znów za rok. A na razie... idę to odespać.

Gdybanie na wysokim poziomie i 25 koni mechanicznych Yody

$
0
0

Randall Munroe

What if? A co gdyby? 

Naukowe odpowiedzi na absurdalne i hipotetyczne pytania


Wydawnictwo Czarna Owca, premiera DZIŚ!
Gatunek: gdybania naukowe, humor, Internet na papierze
Tłumaczenie: Sławomir Paruszewski
309 stron
Odczucia: ★★★★★/★★★★★ 
Współpraca!


Siedzicie w klasie na lekcji fizyki. Ze zdziwieniem orientujecie się, że słuchacie z półotwartymi ustami i jesteście naprawdę zaciekawieni tym, co jest opisywane. Tymczasem szalony fizyk z humorem i werwą opowiada o tym, jak długo łódź podwodna przetrwałaby na orbicie, posługując się do tego planszami z zabawnymi komiksikami i zabawnymi odniesieniami do kultury popularnej. Dowcipkujecie, jak załoga zareagowałaby na wieść, że potrzebne są spadochrony. W końcu przy dnie morskim są niezbędne! Potem zaczynacie razem zastanawiać się, czy jest możliwe stworzenie jetpacka ze strzelających karabinów maszynowych. Ze śmiechem dochodzicie do wniosku, że tak, ale trzeba gadać z Ruskimi. 

Albo lekcja chemii, na której dosadnie i z wizualizacjami dowiadujecie się, jak tragiczne w skutkach byłoby ułożenie sześcianów składających się z pierwiastków w formie żywego muru na kształt tablicy Mendelejewa. Lekcja matematyki, na której liczycie ile unikalnych tweetów można stworzyć w języku angielskim. Lekcja biologii, podczas której analizujecie bezsensowność zapłodnienia komórki jajowej spermą uzyskaną z komórek macierzystych szpiku kostnego matki. Lekcja geografii, podczas której na poważnie przerabiacie wygląd naszej planety, gdyby była stopniowo osuszana z oceanów. Lekcja polskiego, na której znienacka zastanawiacie się, jak wyglądałoby życie na asteroidzie tak małej i masywnej, jak ta z Małego Księcia.

Nie wiem, jak Wy, ale ja bym była zachwycona mając zajęcia z Randallem Munroe.


Po namierzeniu i umieszczeniu niespodziewanie wysoko w rankingu Pressa, znienacka Rozkminy... znalazły się na radarze różnych instytucji, wydawnictw i osób prywatnych. Teraz moja blogowa skrzynka mejlowa atakowana jest mnóstwem propozycji, jednych ciekawszych, innych mniej. Odmawiam zdecydowanie, ale What if? jest pierwszą zaproponowaną książką, na której widok się ożywiłam i na serio zaczęłam się zastanawiać, czy ją wcisnę w grafik. A następnie z przyjemnością wcisnęłam i to akurat na dzień polskiej premiery! Dziękuję biurze prasowemu Czarnej Owcy za egzemplarz recenzencki:)


Wizualizacja smutnego losu właściciela wszystkich pierwiastków z układu okresowego.

Randall Munroe to człowiek-legenda. Jeśli nie kojarzycie jego komiksów internetowych znanych jako xkcd, to na pewno coś Wam świta spoglądając na tych patyczkowych ludzików. Niektórzy mogą go też kojarzyć z jego wystąpienia w ramach słynnego TEDx, w końcu obejrzało je prawie dwa miliony osób. Pracował dla NASA jako robotyk do 2006 roku, a gdy nie przedłużono mu kontraktu, zajął się xkcd na poważnie. Fizyk z wykształcenia, ironista z zamiłowania i samozwańczy autorytet naukowy dla znajomych. Postanawia otworzyć na swojej stronie dodatkowy kącik: What if?, w którym jego czytelnicy mogą zdawać mu dziwne, pokręcone, nonsensowne pytania, a on następnie na nie odpowiada. Co tydzień pojawia się nowa odpowiedź, okraszona rysunkami, specyficznym poczuciem humoru i rzetelnie popartą analizą naukową problemu. 

W zeszłym roku wydał książkę, w której publikuje wybór pytań i odpowiedzi, częściowo je rozwijając. What if? stało się natychmiastowym bestsellerem, a dziennikarze z "Newsweek", "Huffington Post", "The Wall Street Journal", "Rolling Stone", "Wired" i wielu innych wpływowych mediów rozpływali się nad błyskotliwością, humorem i inteligencją książki. Bill Gates stwierdził, że to jego ulubiona lektura (na pewno po to, by się popisać). Przez pół roku What if? nie schodziło z list bestsellerów. Osobiście zamierzam zostawić mój egzemplarz dla potomności, by tłumaczyć dzieciom różne zjawiska i zaciekawiać naukami ścisłymi. Już ustawia się z wolna kolejka znajomych, którzy też chcą przeczytać. Ale hej, naprawdę warto!




Co by się stało, gdyby Ziemia nagle przestała się obracać, a atmosfera wciąż poruszałaby się z tą samą prędkością? Czy da się zabarwić Księżyc kieszonkowymi laserami? A gdyby cała ludzkość zebrała się w jednym miejscu i podskoczyła w jednym momencie? Odpowiedzi Randalla często odpowiadają katastrofalne skutki proponowanych pomysłów, a nawet jeśli odpowiedź brzmi: "nie", znienacka pojawia się pan w kapeluszu i pyta: "a jakbyśmy użyli więcej mocy?" i zaczyna się jazda bez trzymanki. Nasza planeta ginie na różne sposoby, traci satelitę, ludzkość wymiera, następuje katastrofa ekologiczna... Z drugiej strony dowiadujemy się raczej nieszkodliwych rzeczy, jak na przykład tego, że nic by nie wyszło ze smażenia steku poprzez zrzucenie go z olbrzymiej wysokości, albo mniej szkodliwych, a przydatnych - na przykład że warto uchylać się, gdy wypełniona w połowie wodą i w połowie próżnią szklanka się unosi. To zły znak, uwierzcie mi.

Mamy też pytania, które są zbyt głupie i zbyt niepokojące. Te dostały osobną sekcję, która się systematycznie przewija co kilkanaście, kilkadziesiąt stron. Czytając je, odnosimy wrażenie, że ludzie są naprawdę dziwni.


Troszkę mnie załamało uświadomienie sobie, że romantyczna idea drugiej połówki, która jest jedyna na świecie, to naprawdę słaby pomysł. Co jeśli ta osoba jeszcze się nie urodziła albo umarła wieki temu? A gdyby zgasło Słońce? Randall pociesza nas, że byłyby pewne plusy tej sytuacji! Nie licząc rzecz jasna tego, że zamarzlibyśmy na śmierć albo umarli z głodu.

Wreszcie na ostatnie pytanie o siłę trzęsień ziemi dostajemy pouczającą i uroczą w sumie listę ujemnych magnitud, kończąc na upadającym piórku, piasku przesypującym się przez klepsydrę i pyłku kurzu opadającym na stół. Bo jednak "[c]zasami miło jest dla odmiany nie niszczyć świata".



Książka jest napisana naprawdę lekkim, przystępnym językiem, wszelkie zawiłości tłumaczone są krok po kroku, a czasem pojawiające się obliczenia i wzory nie są niezbędne do zrozumienia całości danego zagadnienia. What if zrozumieją i mądre dzieciaki, i znudzone nastolatki, i humaniści, by następnie z podnieceniem opowiadać znajomym, co to wyczytali. Zdarzy się też i nawiązanie to Terminatora, i Władcy Pierścieni, i Gwiezdnych Wojen. Jedyna bolączka to to, że nie wszystkie dialogi komiksowe dobrze brzmią w tłumaczeniu na polski, ale to bardziej przez specyfikę języka niż przekład. Polecam jednak czytać po polsku, by lepiej rozumieć te wszystkie zawiłości i pojęcia.


P.S. Na przyszłość, żeby była jasność, gdy dostanę egzemplarz recenzencki, a nie sama wybiorę lekturę, będę umieszczać przed oceną książki tekst: "Współpraca!" Podobno czytelnicy blogów wolą otwartość w tych sprawach. To prawda? Jeśli nie, to co proponujecie/sami stosujecie?

Życie to dygot, a usta pól są pełne krwi

$
0
0

Jakub Małecki

Dygot


Wydawnictwo Sine qua non, październik 2015
Gatunek: obyczajowa, saga rodzinna, historyczna, elementy dramatu psychologicznego i realizmu magicznego
312 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★ 
Współpraca!


Patrząc na okładkę, z której spogląda na nas spode łba androgyniczny, pyzaty, przecharakteryzowany chłopiec, a tytuł czcionką mocno odwołuje się do ekskluzywnych magazynów modowych, w życiu bym się nie domyśliła. A tymczasem Dygot to porywająca, brutalna saga, kreśląca z rozmachem  soczystą historię podwójnie przeklętej wielkopolskiej rodziny od roku 1938 do współczesności. Historię trudnych wyborów, ciężkich chwil, krzywych dróg; przygnębienia, tragedii, odrzucenia, niezrozumienia; choroby, rozpaczy, śmierci. Historię czerpiącą pełnymi garściami z dorobku Tokarczuk i Myśliwskiego. Nie na darmo mówi się, by nie oceniać książki po okładce.

Pomysł na książkę zrodził się od zdjęcia autorstwa Braenta Stirtona, które wygrało konkurs World Press Photo i które przedstawia pięciu albinosów. Wszyscy są niewidomi i mieszkają w domu dziecka w Indiach. Robi ogromne wrażenie, kiedy uświadomimy sobie, że ktoś ich musiał do tego zdjęcia ustawić, a oni tego zdjęcia nigdy nie zobaczą.
 Fragment wywiadu z autorem; źródło: styl.pl

Przesiedlona Niemka Frau Eberl i jej córki zamieszkała z Łabendowiczami. To była dobra kobieta, zawsze pomogła, zawsze przymknęła oko, gdy trzeba. Na wieść o nadchodzącej Armii Czerwonej zebrała cały swój dobytek i poprosiła Jana, by odwiózł ją do domu. Wytrzymał ledwie kilkadziesiąt kilometrów, potem uciekł ze strachu, zostawiając przeklinającą go kobietę samą na wozie, "żeby wam się Teufel urodził, a nie Kind, szatan, nie dziecko", wołała za nim.

Wkrótce jego żona Irenka urodziła chłopca o skórze pozbawionej koloru, kredowobiałych włosach i czerwonych oczach. "Uduś go, Janek", powiedziała w pierwszej chwili matka albinosa.


Równolegle w odległym o jakieś siedemdziesiąt kilometrów Kole Bronek Gelda zostaje przeklęty przez Cygankę, która z całego serca życzy mu, by jego córkę Milkę pochłonęło piekło, a potem wypluło jak szmatę. Bronek lekce sobie waży te prorocze słowa, dopóki dziewczynka nie zostaje ciężko poparzona, gdy w mieszkaniu jej ciotek wybucha zardzewiały granat. Kto zechce taką pannę za żonę? Czy dorosła Emilia kiedykolwiek doświadczy bliskości drugiego człowieka? – zastanawia się przejęty ojciec.

Losy dwóch rodzin przeplatają się i łączą poprzez zbiegi okoliczności, opowiadając czasem okrutną, czasem piękną historię na przestrzeni dziesięcioleci. Bohaterowie rodzą się, zmieniają się pod wpływem rożnych wydarzeń, dorastają, gorzknieją, starzeją się, łapczywie chwytają łapią ostatnich okazji na choć odrobinę szczęścia zanim przegryzie ich choroba i wiek. W tle mimowolnie obserwujemy przemiany polityczne, zmiany społeczne i technologiczne, aż dochodzimy do Sebastiana, najmłodszej latorośli rodu. Sebastian dorasta w nowej, wyzwolonej z komunizmu Polsce; w oderwaniu od całościowej historii rodziny, zamykający się w wąskim kręgu znajomych spod trzepaka, wyrasta na lenia, niewdzięcznika i marnotrawcę. Dopiero powrót do korzeni, bezpośredni kontakt z ziemią dziadów i rozwikłanie mrocznych sekretów rodzinnych daje mu szansę na spokój i świeży start, choć nie można mieć złudzeń, że to szczęśliwe zakończenie. Końcowe zdania powieści to lustrzane odbicie pierwszych, tak że powieść równie dobrze można zacząć czytać jeszcze raz niemal nie dostrzegając przejścia. Cykl życia się powtórzy, w odwiecznym zapętleniu.


Oczywiście nie twierdzę, że to powieść znakomita. Nie, to nie jest dzieło monumentalne, przełomowe czy wybitne. Jednak czyta się je z pasją i przejęciem, surowy język narracji ściska za gardło, tragizm życia nie pozwala nam przejść obojętnie albo szybko zapomnieć o lekturze. Ale jednak Dygot mógł być lepszy i nie mówię tu tylko o okładce. Brakuje tu rozmachu, wgryzienia się w detal, rozbudowania tła, skupienia na postaciach drugoplanowych, jak zauważa ekipa z Dzikiej Bandy. Dodatkowo widzimy pewną niekonsekwencję w opisywaniu zmian w Polsce na przestrzeni czasu. Na początku są to krótkie, wyrywkowe wzmianki – wybuchła wojna, wybrano Polaka na papieża, na wieczorynkę leci Jacek i Agatka. Dopiero gdy do głosu dochodzi najmłodsze pokolenie, opisów rzeczywistości pojawia się o wiele więcej, wręcz przytłaczająco dużo w porównaniu z resztą powieści, przez co zbyt oczywiście rozumiemy, że tu autor czuje się swoim żywiole i opowiada o swoich doświadczeniach, jedzeniu Korsarzy (swoją drogą najlepsze draże na świecie, tu się zgadzam), słuchaniu Liroya, noszeniu dresów, pierwszej udanej próbie klonowania zwierząt, wejściu Polski do NATO i tak dalej. 

Z drugiej strony dostajemy też pewne ciekawe smaczki. Bardzo spodobał mi się ukłon w stronę "Nowej Fantastyki", kultowego magazynu, w której debiutował i Małecki, i jego koledzy Łukasz Orbitowski, Wit Szostak i Szczepan Twardoch. Czasopismo pojawia się w powieści kilka razy, czasem komentowane są konkretne teksty. Kolejny motyw, który mnie ubawił, to śmiertelna obraza Heleny na Polę Negri, która niegdyś jako Basia Chałupiec skradła serce ówczesnego ukochanego bohaterki. Wraz z silną niechęcią do aktorki, Helena pała nienawiścią do telewizji, która ulatnia się w momencie, w którym kobieta dowiaduje się, że jej nemezis zmarła.


To mroczna, przygnębiająca, ale niezwykle fascynująca, mocno oddziałująca na wyobraźnię powieść. W ten sposób tłumaczę sobie ten przedziwny, nieprzyjemny sen, który miałam dziś w nocy. Czy to ballada? Gatunkowo zdecydowanie nie, ale znajdziemy tu coś z klimatu słowiańskiego chłopstwa, odmieńców, zabobonów i demonów, zaklętych w utworach Mickiewicza. Jednak nie to jest największą siłą powieści, a przekonujący, szczery realizm pomieszany z niepokojącą symboliką, wyrażony oszczędnym, bezpośrednim językiem.

Element nadprzyrodzony objawia się głównie poprzez wariatkę Dojkę, swego rodzaju bezdomną, odpychającą, ale wszechwiedzącą Pytię (echo Florentynki z Prawieku... i Jenty z Ksiąg Jakubowych Tokarczuk) i postępującą chorobę wzroku albinotycznego chłopaka. Odmawiający posłuszeństwa wzrok odkleja się od rzeczywistości, pokazując jego drugą stronę; cienie w lustrzanym odbiciu, które wcale nie są tym, czym się wydają w świetle dnia. Wiktor widzi "to rozmyte", płynącą poprzez nasz świat rzekę, szum, Styks, niosący rozkład, chorobę, szaleństwo i śmierć, przenikającą każdą szczęśliwą chwilę grozę istnienia.

Dlatego każde żywe istnienie dygocze, prąc do przodu, walcząc z prądem, wyznaczając swoją własną drogę w tym nieprzyjaznym świecie. Dygocze ze strachu, z pożądania, z radości. Póki dygocze, póty żyje.



PS Trudno nie słyszeć w głowie tej melodii podczas czytania.

GOŚĆ#1: Mróz rozkminia 6 książek, od których należy zacząć przygodę ze steampunkiem

$
0
0

Co tu dużo mówić, kręci mnie estetyka steampunkowa. Złoto i brąz, stal i miedź, gorsety i gogle, śruby i kółka zębate  świetna sprawa. Jeśli pamiętacie mój wpis z okazji pierwszego razu na Pyrkonie, to dobrze wiecie, że zmontowałam sobie na szybko własny steampunkowy cosplay. Elementy tego stroju widać na powyższym zdjęciu. Ale przecież ubiór to nie wszystko, na odkrycie czeka cały steampunkowy nurt powieściowy! Jeszcze nie miałam okazji dotrzeć do żadnej steampunkowej książki. Od czego zacząć, co czytać? Z pytaniem zwróciłam się do ekspertki i to jej oddaję głos. Oto steampunkowe rozkminy Mroza z blogaPowiało chłodem w formie pierwszego wpisu gościnnego na Rozkminach!

rozkminia 6 książek, od których należy zacząć przygodę ze steampunkiem


Nie wiem, jak i kiedy dokładnie wśród swoich bliższych i dalszych znajomych urosłam do rangi znawcy tematyki steampunkowej. Mimo moich usilnych tłumaczeń, że znam całą masę osób, którzy mogliby udzielić na ten temat pełniejszych, dokładniejszych czy precyzyjniejszych wyjaśnień i niezmiennie chcę kierować do nich moich znajomków, staje się niekiedy wyrocznią od tej futurystyczno-wiktoriańskiej mody. Tak już jest, kiedy człowiek zaczyna się czymś interesować jako pierwszy. Choć może być w tym i ziarno logiki ponieważ od momentu wkręcenia się w steampunk, nie przepuściłam niemal żadnej konwentowej prelekcji czy też książce choć luźno związanej z tym motywem. A i wiedza w narodzie na ten temat jest różna. Nie mogę zapomnieć sytuacji z jednego z mniejszych konwentów, kiedy to paradując w mojej brązowo-białej kreacji, zostałam zatrzymana przez jednego z młodszych uczestników i zapytana: „Czyj to cosplay? Za kogo pani się przebrała?” Na hasło „steampunk” zrobił wielkie oczy, pokiwał mądrze głową i zniknął, nim chęć wyjaśnienia tego słowa narodziła się w moim umyśle. I sumie właśnie dlatego, kiedy Hadynka zaproponowała mi u siebie gościnny wpis o takiej właśnie tematyce, postanowiłam działać.

Oczywiście mogłabym się pobawić w definicję steampunku, tak jak to robiłam w podobnym poście na swoim blogu:

Czym więc jest ten szalony steampunk? Najprościej rzecz ujmując, jest to nurt w kulturze, odpowiadający na pytanie: jak rozwijałby się świat, gdyby nasza technika była oparta na mechanice a nie na elektronice? Dlatego też stylistyka tego trendu opiera się na epoce wiktoriańskiej – złotej erze mechaniki i pary. Stąd też tendencja wszystkich miłośniczek steampunku do wciskania się w sztywne, ale niezwykle stylowe gorsety. Jest to swoisty hołd dla świata, po którego niebie płyną sterowce, a życie ułatwiają ludziom maszyny napędzane parą oraz niekończące się morze pomysłów. Wszystko, co było, można zmienić, a wszystko co jest, można przedstawić tak, by wpasowywało się do stylu, co skutkuje niezliczonymi pomysłami na alternatywne przedstawienie historii, przynajmniej od czasów panowania królowej Wiktorii.


Po gorącej dyskusji z prowadzącym facebookowy profil „Steampunk – Klimat Wieku Pary”, stwierdziłam że jest ona niewystarczająca czy wręcz spłycająca temat. Nie zawarłam w niej wielu znaczących elementów, również odpowiedzialnych za odbiór tego nurtu. Dlatego też doszłam do wniosku, że najlepiej będzie pokazać, czym on jest, niż tłumaczyć. Jeśli chodzi o stronę wizualną, to serdecznie zapraszam na już wcześniej wspomniany TwarzoKsiążkowyprofil KWP. Natomiast dla zapalonych czytelników, pragnących jeszcze bardziej zanurzyć się w świecie pary, przygotowałam przegląd powieści, które im to ułatwią.



Burton i Swinburne Marka Hoddera


Jest to cykl przedstawiający alternatywną historię Wielkiej Brytanii od momentu niespodziewanej śmierci królowej Wiktorii i następującemu po niej zaskakującemu rozwojowi techniki. A wszystko to z powodu upiora nazywanego „Skaczącym Jackiem”. Głównymi bohaterami są oczywiście tytułowi sir Richard Francis Burton – żołnierz, dyplomata, poliglota, pisarz i nieoceniony podróżnik – oraz Algernon Swinburne – poeta, dramaturg i krytyk literacki. W prozie Hoddera te znane postacie historyczne muszą odnaleźć się w roli agentów Jego Królewskiej Mości. Jak na nietuzinkowe jednostki przystało, ich zadania nie zaliczają się do tych standardowych, które można zlecić zwykłemu oficerowi Scotland Yardu. W kręgu ich zainteresowań znajdują się wilkołaki z East Endu, przemierzający czas i przestrzeń, skaczący upiór, kradnąca diamenty zjawa czy też pradawna rasa jaszczuroludzi. A to wszystko w epoce, którą z naszego punktu widzenia nazwalibyśmy wiktoriańską.

Moim zdaniem cykl ten przedstawia wszystko, co najlepsze i najgorsze w steampunku. Mamy tu więc nieprzeciętne jednostki, zacnych dżentelmenów, wykwintne damy, ponadprzeciętne wynalazki czy przygody z pogranicza realizmu i fantastyki. Fabułę osadzono w mglistym i zadymionym Londynie, dla wielu będącym jedynym słusznym miejscem na akcję tego typu powieści. Jednak dzięki wspomnieniom bohaterów, głównie sir Burtona, przenosimy się też w bardziej egzotyczne rejony, mogąc zasmakować w obcej kulturze widzianej oczami Europejczyka. Do największych zalet powieści należy bardzo naturalistyczne przedstawienie epoki, bez wygładzeń, przemilczeń czy nadmiernego uwielbienia, natomiast najgorszą wadą jest przesada. Niektóre osiągnięcia techników, zwierzęta stworzone przez eugeników, czy rośliny stworzone przez botaników zdają się stosować do wolnoamerykanki i dosłownie zalewają Wielką Brytanię (i nie tylko), w krótkim czasie stając się absolutnie niezbędne do życia. Jednak wszystko to doskonale obrazuje, czego możemy się spodziewać po prozie steampunkowej.



Mapa czasuFelixa Palmy


Jeśli macie ochotę na wyważoną ilość techniki i wybujałej fantazji, to polecam pierwszy tom Trylogii Wiktoriańskiej Felixa Palmy. Przedstawione w nim trzy, pozornie nie związane ze sobą, ale ściśle przeplatające się historie, świetnie wprowadzają czytelnika w klimat wiktoriańskiego Londynu. Pierwsza opowiada o młodym arystokracie, pragnącym ocalić ukochaną przed śmiercią z rąk Kuby Rozpruwacza. Druga zawiera opis wojny ludzkości z automatami z roku dwutysięcznego i nieprzewidzianych komplikacji podróży w przyszłość pewnej młodej damy. Trzecia angażuje w zagadkę kryminalną trzech wielkich, wiktoriańskich pisarzy, którzy jeszcze wtedy tacy znani nie byli. Oprócz ciągle powracającego motywu podróży w czasie, wszystkie historie łączy ze sobą postać H. G Wellsa – autora niezapomnianego Wehikułu czasu – stanowiącego widoczną inspirację dla autora.

Jak już wspominałam, powieść jest stonowana pod względem ilości steampunkowych nowinek technicznych, co tylko wychodzi jej na dobre. Zyskuje w ten sposób na klimacie i czytelnik nie czuje się przytłoczony nadmiarem innowacji, choć muszę przyznać, że nieco zbyt rozbuchane opisy zaburzają odbiór przyjemnie awanturniczych przygód. Mimo to trudno nie wciągnąć się w całą tę historię i nie brnąć z uporem maniaka aż do końca. Najpoważniejszą wadą, jak dla mnie, jest wplątanie w fabułę postaci Kuby Rozpruwacza, tak jakby w folklorze brytyjskim nie było dość tajemniczych postaci, które można posądzić o morderstwo. Czasami mam wrażenie, że pisarze automatycznie wybierają tę postać, jakby tworzyła nieodłączny zestaw z wiktoriańskim Londynem, czym naprawdę jestem zmęczona.



Obsydianowe serce Ju Honish


Tak po prawdzie długo zastanawiałam się czy włączyć tę dylogię do mojego przeglądu, głównie dlatego, że przez długi czas twierdziłam, iż steampunku w niej tyle, co na okładce, skądinąd po prostu cudownej, ale zupełnie niepasującej do tematyki powieści. A ta jest całkiem niezła. Ekskluzywny, monachijski hotel staje się areną zmagań o tajemniczy manuskrypt, niosący ze sobą niezwykłą moc. Walczą o niego agenci Ludwika II Bawarskiego, członkowie Bractwa Światła oraz istota, pragnąca zmienić nasz świat w wielką, obsydianową pustynię. Przez przypadek wplątuje się w to młoda dama, starająca się jedynie dobrze wyjść za mąż, a jej sekret już nie jest tak bezpieczny jak kiedyś.

I gdzie tu steampunk pytacie? Mamy oczywiście dziewiętnastowieczne realia, co prawda nie angielskie, a bawarskie, jednakowoż po wiecznie mglistym Londynie ekskluzywne Monachium, choć mocno wyidealizowane, jest przyjemną odmianą. Do tego przedstawiono nam pełen zestaw dystyngowanych dam i eleganckich dżentelmenów, z których nie wszyscy są pokorni i zgadzają się z przydzielonymi im rolami. Fabuła dostarcza nam zagadki, tajemniczości i elementów niezwykłości, choć tego jednego wampira to autorka mogła nam odpuścić. Jedyne braki dostrzegam w umiłowaniu techniki, innowacjach spod znaku pary, która w tej powieści występuje jedynie w ilościach śladowych. Oczywiście historia w pewnym momencie zmienia się w romans z przeszkodami, co może bardziej przypaść damskiej części czytelników, ale to chyba każdy sam powinien rozważyć.



Wolsung Antologia tom 1


Mamy się czym pochwalić, jeśli chodzi o steampunk ojczysty.  Najbardziej sztandarowym przykładem będzie tu Wolsung– nasze dobro narodowe na rynek amerykański (zaraz obok Wiedźmina). Słowem wyjaśnienia: jest to polska gra fabularna, osadzona właśnie w klimacie steampunku, której rzeczywistość jest mniej lub bardziej inspirowana polską historią. Ponadto w tym świecie istnieje magia do spółki z fantastycznymi rasami i niezwykłymi przedmiotami, jakie może posiąść każdy gracz. Oprócz niezapomnianych przygód, rozgrywka dostarcza nam też cudownego humoru, zapewniającego rozrywkę na wiele godzin. Powyższa antologia jest zbiorem opowiadań, których realia zostały osadzone właśnie w tym systemie.

Wśród autorów znajdziemy zarówno pisarzy znanych i lubianych, jak i debiutantów wyłonionych w ramach konkursu organizowanego przez wydawnictwo Van der Book. I, jak można się spodziewać, opowiadania nie są równe, ale nie ma tekstu, który odstawałby jakoś w szczególny sposób. Awanturnicze realia Wolsunga zaowocowały fantastycznymi przygodami, które przypisać do różnych gatunków literackich, od horroru na komedii skończywszy. W tym zbiorku każdy znajdzie coś dla siebie.



Czas ognia, czas krwi Marcina Rusnaka


Kolejne dzieło polskiego autorstwa, może nie najwyższych lotów, ale na pewno przyjemne w odbiorze. Książka będąca połączeniem steampunku i magii w dziewiętnastowiecznej Rzeczpospolitej mogła być wielkim niewypałem, jak to kiedyś zgrabnie ujęłam w jednej ze swoich recenzji. Jednakowoż wyszła bardzo przyzwoicie. Historia opowiada o przygodach Filipa Saggo – włóczącego się po Europie maga, z typowo polską zaradnością radzącego sobie z problemami, w które nie raz na własne życzenie się pakuje. W swojej operatywności niezwykle podobny do Arivalda z Wybrzeża stworzonego już chyba całe wieki temu przez Jacka Piekarę.

Najcudowniej steampunkowo-magicznym „rozdziałem” jest „Złoty pył”, jak dla mnie świetnie pasujący do klimatu wieku pary. Pozostałe może nieco się z nim mijają, ale wciąż widać w nich to umiłowanie techniki, któreej brakowało w „Obsydianowym sercu”. Do niewątpliwych zalet powieści należy „przechadzka” po dziewiętnastowiecznych uliczkach krakowskich i pewna swojskość. Po tylu zagranicznych powieściach zwyczajnie miło przeczytać coś, co dzieje się na naszym własnym podwórku. Oczywiście nie obyło się także bez negatywów jak chociażby wykorzystanie po raz wtóry motywu Kuby Rozpruwacza. Znowu. Ale i tak nie to wywołało u mnie największą konsternację. W trakcie czytania, kiedy rozwijał się wątek martyrologiczny, już się bałam, że Filip skończy jak kolejny Wallenrod czy Winkelried, ale na szczęście autor nam tego zaoszczędził.



Ostatni Dzień Pary


Na koniec chciałam Wam zaprezentować kolejną polską antologię, którą w zasadzie będziecie mogli zacząć czytać już teraz, a to dlatego, że dostęp do jej wersji elektronicznej jest całkowicie bezpłatny. Ostatni Dzień Pary powstał w wyniku krakonowskiego konkursu na opowiadanie, którego motywem przewodnim miały być właśnie steampunk i postapo. Oczywiście połączenie pozornie tak skrajnych nurtów mogło wydawać się niezwykle trudne, ale nie dla uczestników konkursu, którzy wywiązali się z zadania, choć trzeba przyznać, że z różnym skutkiem.

Problem z antologiami jest zawsze ten sam. Są historie, które się kocha, znosi albo nienawidzi. I tak jest tym razem. Ale to już kwestia gustu. Do moich ulubionych należy „Steampark Jurajski”, krótka i treściwa historia, jak się łatwo domyśleć, nawiązująca do klasyki Sevena Spielberga. Tym co najbardziej wpasowało się w moje upodobania były „technologiczne” rozwiązania jakie wprowadził autor, by jak najlepiej wpasować się w tematykę konkursu. Choć całość niekiedy sprawia mocno przygnębiające wrażenie (tyle historii o końcu świata/epoki/ludzi potrafi nieco zdołować) zbiór czytało się całkiem przyjemnie. Jednakowoż zachęcam do samodzielnego wyrobienia sobie zdania na jego temat.


Oczywiście to nie wszystkie książki, jakie można znaleźć w tej tematyce. Nie wspomniałam nawet o Lewiatanieczy chociażby o Mechanicznych pająkach, które sama czytałam i recenzowałam w ramach Powiało Chłodem, albo też o Krawędzi czasu Krzysztofa Piskorskiego, na którą poluje już kilka lat. Opisanie ich wszystkich znacznie rozbuchałoby objętość tego tekstu, a nie wniosłoby nic nowego. Tym bardziej, że polski rynek wydawniczy stopniowo otwiera się na powieści spod znaku steampunku, choć wciąż nie ma ich tyle co za granicą. Osobiście zachęcam do samodzielnego poszukiwania innych pozycji. Jeśli znajdziecie coś ciekawego, podzielcie się tym z nami w komentarzu pod tym postem czy na Facebooku. Niecierpliwie czekam na Wasze odkrycia i wrażenia po przeczytaniu wspomnianych przeze mnie książek! Do przeczytania następnym razem.

KOMIKS#4: Hadynobot i pewien specyficzny sklepik z robotami

$
0
0

Scenariusz: Jakub Dębski, ilustracje: Robert Sienicki 

Sklepik z robotami


Wydawnictwo Belego, październik 2015
Gatunek: komiks, humor, absurd, s-f
72 strony
Odczucia: ★★★/★★★★★ 


Już w ten weekend podczas krakowskich Targów Książki oprócz tego, że będziecie mieć okazję nadziać się na rozentuzjazmowaną Hadynę z rozwianym włosem gdzieś pośród stoisk, odbędzie się cała masa niesamowitych spotkań z autorami i najróżniejsze prelekcje. Na przykład w ramach Salonu Komiksu organizowanego przez Krakowskie Stowarzyszenie Komiksowe odbędzie się spotkanie z Jakubem "Demem" Dębskim i Robertem "Belem" Sienickim. Podejrzewam, że będzie to jedno z zabawniejszych i ciekawszych spotkań na targach, bo są to chłopaki zacne i dość szalone, każdy na swój sposób. Pisałam już o nich rok temu, pisałam też w tym roku z okazji MFKiG w Łodzi. Czas napisać coś o wyniku ich współpracy!

Sklepik z robotami to pierwszy komiks zakupiony podczas tegorocznego MFKiG, który biorę na warsztat, choć wszystkie prócz Kota Rabina przeczytałam w pociągu w drodze powrotnej z Łodzi

Dem i Bele przyjechali na tegoroczny MFKiG rozsiewając zapach farby drukarskiej z pierwszego wydanego na papierze zbiorku krótkich historyjek o dwóch mocno rąbniętych robotach, D19 i B20. Roboty powstały osiem lat temu w ferworze walki podczas Bitew Komiksowych, potem powracały to tu, to tam, często w postaci internetowych one-shotów okolicznościowych, w których autorzy rozprawiali się z wdziękiem wielbicieli dosadnego czarnego humoru z tradycjami świątecznymi. Pojawiały się też w papierowej antologii "Kolektyw".

Tymczasem powiał wiatr zmian, twórcy trochę dojrzeli i postanowili zebrać ten mały bałagan w jedną całość. Stare historie zostały odświeżone, pokolorowane, trzy zostały narysowane zupełnie na nowo, a do tego zadebiutowało sześć nowych. Wynik? Nasycony barwami, soczysty zbiorek wygląda bardzo nęcąco. Zachwycają najdrobniejsze detale łącznie z wszędobylskim humorem, obecnym nawet w informacji o wydaniu, logiem wydawnictwa i sposobem numerowania rozdziałów. Każdy rozdział ma stronę tytułową z rysunkiem najbardziej charakterystycznej postaci, a na każdej numerowanej stronie pojawia się miniaturowy ciąg sylwetek, z których postać z właśnie czytanej historii jest zaczerniona. Bardzo mnie to wzruszyło.  


Mimo przyjemnego wydania i wyrazistej kreski poszczególne rozdziały są trochę nierówne, czego trudno uniknąć z powodu charakteru tego zbiorku. Nie opowiadają też jednej, spójnej historii. Mamy tu raczej do czynienia z sitcomowymi one-shotami, z odrobinę męczącą w ogólnym rozrachunku przewagą historii świątecznych i z niewielką ilością dłuższych historii. Wynagradza nam to jednak końcówka ("Sto robotów") i epilog, które wyjaśniają w dużej mierze życie bohaterów, jednocześnie kreśląc z rozmachem świat komiksu i ujawniając wielki potencjał, jaki się kryje w ewentualnych kontynuacjach.

D19 i B20 prowadzą sklepik z różnościami. Czasem można u nich kupić artykuły hydrauliczne, spożywcze i zabawki, innym razem półki świecą pustkami prócz gruszki i pniaka, a na zapleczu znajdą się jeszcze śmieszne czapeczki i robot bez rączek. Wszystko zależy od tego, jak się uda kolejny rozbój i czy roboty nie grają akurat w statki ("Gra w statki"). Wtedy strach wejść do sklepu... Każda historyjka przesączona jest dość specyficznym humorem i klimatem absurdu, który nie każdemu może przypaść do gustu. Żarty z sierot ("Ostatnie pudło"), kościoła i Biblii ("Wszystkie roboty idą za złom" i Jezusa ("Błogosławieni ubodzy w duchu") są na porządku dziennym. Według mnie najlepszą historyjką jest rozbudowana "Latarnia", w której groza miesza się z niedowierzaniem, a śmiech więźnie w gardle.

Klimat "Latarni". Z każdą stroną robi się coraz bardziej niepokojąco... 

Jeśli macie ochotę poczytać jedno czy dwa opowiadana o robotach na próbę, dostępne są na stronie Sklepik z robotami, wystarczy kliknąć. Wydaje się jednak, że to publikacja dedykowana przede wszystkim fanom Dema i Belego, a więc sympatykom humoresek o robotach, choć nawet oni po przeczytaniu czasem odkładali komiks ze zmarszczonym czołem, komentując krótko: "To było dziwne".

Sklonowany Jezus w wersji chibi. Jak powiedział Dem, dla niego żarty z każdego, kto nie żyje od ponad 200 lat, nie powinny urazić rodziny, więc są w porządku. Nie jestem przekonana...

 Jedzenie lodów level hard.

A teraz tak, jak obiecałam, Hadyna w wersji robotycznej narysowana z dedykacją dla mojego lubego. Drugo- i trzeciorzędne cechy płciowe zostały szczególnie podkreślone z całą premedytacją, ale nie dajcie się zmylić. To tak naprawdę supernowoczesne gadżety. W biuście kryją się lasery, którymi mogę dekoncentrować kota, a z drzwiczek na dole prawdopodobnie wyskakuje kukułka, odmierzając czas. Pozdrawiam.


PS Widzimy się na targach albo na spotkaniu blogerów w sobotę?:)

W TERENIE#2: Rozbój w portfelu, totalne szaleństwo i masa uroczości, czyli Targi Książki i Conrad

$
0
0

19. Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie

Siódmy Festiwal Conrada 2015


Zaraz po szalonym weekendzie z długo wyczekiwanymi targami i festiwalem conradowskim zachorowałam dość mocno i nie czułam się na siłach pisać cokolwiek, choć fotorelacja i rozpierająca duma z nowych nabytków wierciła dziurę w brzuchu. Wreszcie ogarnąwszy trochę życie (jestem w trakcie zmiany pracy plus przede mną Wszystkich Świętych w akompaniamencie okrutnego kaszlu), siadam opisać na szybko targi z mojego punktu widzenia!

Co tu dużo mówić, w sobotę najgorszy był dojazd i kolejki. Mam wcale niezłe połączenie z przystankiem Nowohucka, tramwaje jeżdżą co chwilę, ale niestety nie w zeszłą sobotę. Kto był, ten widział - komunikacja z centrum została zamknięta z powodu maratonu. Jedyny tramwaj, jaki dojeżdżał w tamte okolice, zatrzymywał się przystanek przed Plazą i dalej ani rusz. Musieliśmy iść na piechotę aż do M1 i dalej. Kolejki do kas - szalone. Choć sama wcisnęłam się ochoczo przez bramkę "Autorzy-VIPy-Blogerzy", mój luby musiał odczekać swoje. Potem jeszcze kolejka do szatni... Krótko mówiąc, trochę to trwało.

Kolejka do szatni w sobotnie południe ciągnęła się naprawdę daleko.

Swoja drogą, liczyłam po cichu na jakiś identyfikator, na którym mogłabym wysmarować wielkimi wołami "Rozkminy Hadyny", ale nic z tego. Przemykałam niezauważona. Może na przyszły raz powinnam sobie załatwić koszulkę z logiem bloga? Co o tym sądzicie? 

W hali "Wisła" jak zwykle tłumy i jak zwykle Literackie niemalże naprzeciw Znaku;) Oj, jakiż rozbój w moim portfelu!



Gościem specjalnym była Litwa, znalazło się więc i osobne, stosowne stoisko.


Na pierwszy ogień poszły Facecje, wydane tak rozkosznie i elegancko! Nie mogłam się powstrzymać, choć mój R. protestował: ""Przecież to samo masz na facebooku!" Trafiły prosto do moich przepastnych toreb. O Facecjach jeszcze opowiem w osobnym wpisie, jeśli jesteście ciekawi już teraz, zapraszam do Mality;)


Otwarte miało też gadgety z Fangirl, och, jakaż rozkosz, ale jednak zacisnęłam zęby i sobie darowałam...


Wydawnictwo Mg jak zwykle mnie ciągnie swoimi nowymi wydaniami sióstr Brontë, kawał dobrej roboty, nic, tylko macań wąchać te tomiszcza, ale znów ograniczyłam się tylko do jednej pozycji.


Kusił też nowy Harry Potter z cudownymi ilustracjami, jednak ogromne wydanie jest dość nieporęczne, to raz, czcionka olbrzymia i trochę jak dla maluchów do czytania przed snem, to dwa, a trzy, no cóż, jednak kupimy kiedyś w oryginale.


Na stoiskach z planszówkami znaleźliśmy dość osobliwy i niespodziewany dodatek do Kości opowieści, które mamy i zbieramy (polecam!).


Do naszej kieszeni trafił jednak Kieszonkowy bystrzak, za którym się kręcimy już od ostatniego od Pyrkonu. Teraz ostało nam tylko upolować darmowy dodatek z fandomami, serialami i innymi genialnymi kategoriami!


Nie mogłam obojętnie przechodzić przez ten raj dla wielbicieli pięknego papieru, kulturalnych i książkowych gadżetów, notesów, notesików, kopert i całego mnóstwa innych różności. Efekt: wyglądałam jak dziecko w zoo. A nie, chwileczkę, ja do tej pory się tak skandalicznie zachowuję w zoo...



Jak zwykle znalazły się też książeczki, które rozbawiły samym tytułem:>


Dzieciaki, choć pałętały się pod nogami i często taranowały tłum dość agresywnie, wiezione w wózkach przez rodziców, miały i miejsca dla siebie, gdzie siedziały zaabsorbowane i nieruchome.


W tym roku zawitałam też na panelach blogerskich organizowanych przez granice.pl. Najciekawszym, w którym brałam udział, był panel "Czy blog może zmienić życie? Dyskusja blogerów książkowych, którzy odnieśli sukces". Można się było sporo dowiedzieć o różnych historiach powstania blogów i o ich losach, a przede wszystkim podejściu do blogowania i tym, co dla różnych blogerów znaczy osiągnąć sukces w pisaniu o książkach. Wreszcie poznałam takie osobistości, jak Jana z Tramwaju nr 4, Piotra Beznadziejnie zacofanego w lekturze, Agnieszkę z Książkowo, Kingę z Krytycznie o tekście, Katarzynę z Przekładańca kulturalnego, Jarosława z Krytycznym okiem,  Annę z asymaka. Bardzo mi szkoda, że Paulinie z Miasta książek nie udało się przybyć na tegoroczne targi! 


Zajrzałam też na panel fantastyczny wydawnictwa Uroboros z udziałem Anny Kańtoch, autorki Światów Dantego, Marty Kisiel, autorki Dożywocia i Jacka Inglota, autora Sodomiona. Po co? No jak to, przecie, że obejrzeć sobie Ałtorkę i zdobyć autograf! O Dożywociu też wkrótce napiszę, może nawet prędzej niż się spodziewacie;)


Z targów wyszłam obładowana torbiszczami pełnymi nowych książek, wymęczona, szczęśliwa i niezrażona perspektywą powrotu na targi w niedzielę, połączonym z wizytą na Festiwalu Conrada. Jednak nie poszłam prosto do domu, o nie! Wszak wieczorem odbywało się spotkanie blogerów połączone z niebywałych rozmiarów loterią, wszystko organizowane przede wszystkim przez Jana z Tramwaju. Co prawda nie mam zdjęć, nie zabawiłam też zbyt długo ani się z nikim specjalnie nie zapoznałam, bo tłum był dziki, gorąco okrutne, a i chaos ogólny trochę namieszał, ale przynajmniej zgarnęłam też jedną książkę dla siebie - najnowszą Harper Lee:)



W niedzielę jeszcze wpadłam na choć jedno wydarzenie z Festiwalu Conrada, a mianowicie na mniej formalne spotkanie z Mariuszem Szczygłem, który na żywo okazał się przemiłym, fanatycznym człowiekiem. Nawet udało mi się co nieco powiedzieć do mikrofonu podczas dyskusji, jednak najbardziej urocze jest to, że bardzo luźno cała rozmowa trzymała się głównego tematu, mianowicie kwestii pisarzy czytających blogi, a bardziej błądziła to tu, to tam, gdzie tylko myśl poniosła:) Gdybyście spragnieni byli szerszej relacji dotyczącej Festiwalu Conrada, Ekruda była wszędzie i widziała wszystko, a co więcej, czyniła dość dokładną relację. Zalecam zajrzeć koniecznie!



A oto na koniec mój stosik zdobyczy. Te dwie książki po prawej to dość przygodne prezenty od portalu granice.pl, ale cała reszta do rzeczy upragnione, w większości wyczekiwane i zaplanowane. Widzicie tę maciupeńką, brązową książeczkę na sznureczku? To wisiorek dla wielbicieli książek wyczarowany przez panią Krystynę Zimnal, która też miała swoje stoisko na targach:) Mała uroczość!


To co myślicie o tej koszulce z logiem Rozkmin?

5 dowodów na to, że „Dożywocie” Marty Kisiel to książka idealna na jesień

$
0
0

Marta Kisiel

Dożywocie


Wydawnictwo Uroboros, wrzesień 2015
Gatunek: groteska, humor, absurd, fantastyka
347 strony
Odczucia: ★★★★/★★★★★ 


O Dożywociu usłyszałam od blogerów z okazji publikacji drugiej książki Marty Kisiel, Nomen omen. Że Ałtorka to istota szalenie interesująca i pozytywna, że kto nie czytał Dożywocia, ten nie wie, co traci, że boki zrywać, łzy śmiechu ocierać, rączki zacierać, no po prostu cud, miód i orzeszki, rzecz prześwietna. Tak mnie to zaciekawiło, że aż z wrażenia zapamiętałam sobie tytuł i przy każdej okazji w księgarniach i różnych innych miejscach podpytywałam o debiut Ałtorki. Na próżno. Chodziło to za mną z rok, bo się zaparłam, że nie dotknę Nomen omen póki najpierw nie przeczytam Dożywocia.

Aż tu gruchnęła wieść, że będzie wznowienie. Dopadłam je na Targach Książki, dopadłam też Ałtorkę, mój egzemplarz został zadedykowany, ostemplowany i opatrzony autografem. W kolejce po autografy niektórzy czytelnicy trzymali w łapkach oryginalne, wyprzedane do cna wydanie Dożywocia, sczytane, wysłużone. Ileż było gruchania i zachwytów na widok tej okładki z 2010 roku! Cóż, kiedyś to będzie biały kruk, niewątpliwie, rzadkość nad rzadkości. Sama Marta Kisiel, pomimo dość bojowej fryzurki na jeża i kanciastych oprawek okularów na Kazimierę Szczukę, faktycznie okazała się przeuroczą, przeciekawą osobą z wielkim poczuciem humoru i dystansem do świata, a do tego mocnymi związkami z blogosferą. Niektórzy kolejkowicze podczas audiencji z autografami w tle szeptali ukradkiem jakieś tajemne zaklęcie, a Ałtorka z podejrzanym uśmieszkiem podawała im małą, różową książeczkę. O co chodziło dowiedziałam się później, odwiedzając fanpage Kisiel z kłulika, który swoją drogą warto polubić, jak lubi się Ałtorkę, spamowanie kłulikami, ośmiorniczkami i innymi zwierzątkami. A Kisiel rozdawała zajdlowską antologię na hasło rzucone na fanpage’u... Ech, trzeba mi było wcześniej ogarnąć!

 Tak wygląda ostemplowanie.

No dobrze, a teraz wracając do samego Dożywocia. Na jesień, powiadam, przeczytawszy w ostatnim tygodniu października, na jesień idealne! Dlaczego?

→ Jesienny smut won


Od pierwszej linijki czytelnik wpada w wir szalonych, absurdalnych wydarzeń, zaprzyjaźnia się z zastępem fascynujących, zdumiewających bohaterów i przede wszystkim zostaje zaatakowany pierwszorzędnym, przekomicznym językiem, bardzo przypominającym styl Joanny Chmielewskiej w najlepszych komediowych fragmentach. Pierwsza strona wprawia w lekkie osłupienie, druga wywołuje wielkiego banana na twarzy, przy trzeciej zaczynamy się zaśmiewać, by przy kolejnych już zacieszać, chichotać i bić się po kolanach na całego. Co jedna przygoda to ciekawsza, a każda kolejna postać jest tak cudownie przerysowana i groteskowa. Trudno długo utrzymać powagę i przy okazji też jesienną chandrę przy takiej lekturze.

„Jako tradycyjny Anioł Stróż Licho nie miało na wyposażeniu żadnych mieczy ognistych ani tym podobnych robiących odpowiednie wrażenie akcesoriów, mogło co najwyżej kopnąć z bamboszka.”

→ Świetne, lekkie czytadło


Konrad Romańczuk, chmurny, do cna współczesny młodzian w markowych ciuchach, typowy mieszczuch i początkujący pisarz, znienacka dostaje w spadku dom po przodkach, których nawet nie do końca kojarzy. Pokłóciwszy się z aspirującą do ustatkowania, usystematyzowania i ugładzenia życia narzeczoną, pakuje na szybko manatki i podjeżdża z przygodami po drodze do Lichotki, swojego dziedzictwa z dożywociem.

„Dom. Ceglany, ani za duży, ani za mały, ot, w sam raz dla jednej rodziny, z werandą, koślawą przybudówką i... wieżyczką. Upiorną, gotycką wieżyczką rodem z kiepskich filmów grozy. Do kompletu brakowało tylko pełni, stada nietoperzy i zasnutego mgłą cmentarzyska. (...) Podłogi, boazeria, framugi, ramy okienne, kręte schody, meble o wartości chyba tylko muzealnej - wszystko drewniane, wiekowe i bardzo stylowe. Rzeźbione w drewnie detale, kwiatki, listki, łodyżki, rozety i łuki występowały w ilościach hurtowych. Całość wyglądała jak gotycki szał ciał i uprzęży, spełniony sen szalonego stolarza (...)”

Pośród tych atrakcji architektonicznych i wnętrzniarskich żyją sobie dożywotnicy, którymi Konrad ma się odtąd opiekować: anioł (metr pięćdziesiąt wzrostu, celofanowe włoski, wyskubane skrzydełka, za duży t-shirt, goły tyłek i bamboszki, do tego alergia na pierze), pradawny potwór z głębin odwiecznego zła z kompletem macek (pierwszorzędna gosposia, kucharz i uspokajacz małych piesków), gromadka utopców (dość zaglonionych i lubujących się w długich posiedzeniach w łazience), Zmora (kocisko dość specyficzne, ciężkie w utrzymaniu i do zniesienia), wściekle różowy królik (paskuda nad paskudy) oraz panicz.

Panicz w środowisku naturalnym. Ilustracje i okładkę wznowienia popełniła Elwira Pawlikowska.

→ Upiorny klimat w sam raz na wigilię Wszystkich Świętych


Oprócz zastępu istot nadprzyrodzonych, w różnym stopniu przerażających, a także szalenie sugestywnego otoczenia, romantycznych chaszczy, stosownej wieżyczki i rozszalałego, dwustuletniego gotyku, mamy też panicza Szczęsnego, widmo nieszczęsne i ponure. Panicz dostarcza ogromnej dawki pierwszorzędnego humoru, jako że jest niespełnionym, jękliwym wierszokletą, seryjnym samobójcą i wielkim utrapieniem Konrada. Wiecznie szuka natchnienia, nowego wizerunku, nowej miłości; przede wszystkim zaś na okrągło plecie cudowne, romantyczne zlepki różnorakich wierszy dziewiętnastowiecznych. Jak nie siedzi w pełnej pajęczyn, starożytnej bibliotece, to przesiaduje na własnym grobie, rozmyślając nad naturą miłości, sztuki, piękna i innych wzniosłości, targając sobie przy okazji jasne pukle i koronki. Zazwyczaj widuje się go w stroju silnie inspirowanym Werterem, choć późniejsze eksperymenty z bajronizmem i współczesnym gotykiem mają moje silne poparcie. Mhok, zghoza i cierpiętnictwo na propsie.

„Blond loki, zwykle opadające swobodnie na ramiona, panicz zebrał w klasyczną cebulę i związał wściekle błękitną frotką z koronkowym kwiatkiem. Efekt był wstrząsający.- Przeszkadzały, gdym haftował na tamborku, więc je okiełznałem. - Nie wydawał się zbyt przejęty tym, że wygląda jak Fragles na sterydach.”

→ Zabawa w skojarzenia na długie wieczory


Panicz przemawia tak przesentymentalizowanym, stylizowanym idiolektem pełnym literackich odniesień, że trudno nie przypominać sobie ustępów z utworów Mickiewicza czy Słowackiego, nie wspominać romantycznych ballad, nie wyciągać z półki zakurzonej Trędowatej. Sama zabawa intelektualna w doszukiwanie się odniesień do polskiej literatury daje niezłą radochę podczas czytania. Ale to nie wszystko, mamy też nawiązania do literatury europejskiej w ogóle, jak chociażby do Carmilli, a także popkultury, ze sztandarowym przykładem pomylenia panicza z Tomem Cruisem z Wywiadu z wampirem czy przelotnie rzuconym There is no spoon. Jak da mnie bomba.

„Współcześnie nawet Mickiewicz musiałby kręcić kiepskie filmiki autopromocyjne i rzucać je gdzie popadnie w sieci, coby się wybić, a wstęp do „Ballad i romansów” zapewne zamieściłby na swoim blogasku. Dostawałby słitaśne komcie, a jakiś palant o przeroście ambicji bądź pragnienia intelektu krytykowałby go za to, że pisze ballady zamiast haiku.”

Konrad jako kupka nieszczęścia. Rys. Elwira Pawlikowska.

→ Przypomnienie o nadchodzących Świętach Bożego Narodzenia


A gdy mimo wszystko wciąż przygnębiają coraz krótsze dni, zapadający wcześnie zmrok i perspektywa coraz gorszej pogody? W Dożywociu znajdziemy też pogodny, radosny klimat świąteczny, blask lampek choinkowych, uroczego i naiwnego anioła, szalejące w kuchni macki, zapach pysznych ciast i ciasteczek, a przede wszystkim wspaniałą rodzinną atmosferę. Z czasem czytelnik przywiązuje się do dożywotników równie mocno, jak Konrad i z lubością nurza się w specyficznym, domowym cieple dość dziwacznej, wielorasowej rodzinki. Mocno sobie cenię autorów, którzy potrafią wytworzyć taki swojski, trudny do podrobienia klimat i opisać kiełkujące coraz mocniej relacje między dość specyficznymi indywiduami. Jak nikt potrafi to robić Toroj, to znaczy Ewa Białołęcka, a także mój ukochany fanfikodawca Homoviator. Nie sądziłam, że znajdę ten sam talent u Marty Kisiel. A jednak, zaskoczenie!

„- Napaliłom na górze w kominku - oznajmiło Licho, wpadając do kuchni z naręczem wielgachnych ręczników - i wyciągnełom dodatkowe koce, alleluja. Krakersik zaraz zagrzeje rosołku, a ja naplumkam świeże kluseczki.”


Mam nadzieję, że Was przekonałam. Jeśli nie, udowodnijcie, że się mylę, wytykajcie ile wlezie. Bring it on! Ja się podczas jesiennego czytania Dożywocia bawiłam wyśmienicie.

KOMIKS#5: Kule nie imają się idei. Maska V i noc Guya Faweksa

$
0
0

scenariusz: Alan Moore, ilustracje: Steve Lloyd

V for Vendetta

Wydawnictwo Vertigo (DC Comics), 2005
Gatunek: komiks, antyutopia, noir, thriller polityczny
288 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★ 


“Remember, remember, the Fifth of November, the Gunpowder Treason and Plot. I know of no reason why the Gunpowder Treason should ever be forgot...”

Noc z 4 na 5 listopada 1605 roku. Guy Fawkes w przebraniu ukrywa się w podziemiach budynku angielskiego parlamentu z trzydziestoma sześcioma beczkami prochu. Reprezentuje grupę zbuntowanych przeciwko anglikanom katolików angielskich. Spiskowali od dwóch lat. Teraz jest ich moment chwały: chcą wysadzić Izbę Lordów w momencie otwarcia Parlamentu, przy okazji zabijając króla, reprezentantów arystokracji, biskupów i członków Izby Gmin, a więc całą tę rządzącą hałastrę.

Niestety Faweks zostaje przyłapany, spisek prochowy wykryty, zamach zażegnany, a winni skazani na śmierć przez powieszenie i poćwiartowanie po dwumiesięcznym procesie.

Od tamtej pory Anglicy 5 listopada świętują tak zwaną Bonfire Night, kiedy to oprócz wesołego miasteczka, fajerwerków, występów, tańców i swawoli, organizowane jest z wielką pompą palenie na stosie kukły Guya Faweksa na pamiątkę wykrycia zdrady.


Od września 1988 do maja 1989 roku, w czasie niezwykle dla naszego kraju symbolicznym, Alan Moore, jeden z najwybitniejszych scenarzystów komiksowych, publikuje V for Vendetta. Mroczną, gęstą historię osadzoną w dystopijnym państwie policyjnym. W postapokaliptycznej wersji wczesnych lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, po wojnie nuklearnej, Wielką Brytanią rządzi faszystowski reżim partii Norsefire, która w bezwzględny sposób pozbyła się wrogów politycznych. W ponurej rzeczywistości godziny policyjnej, ciągłej inwigilacji, medialnego zakłamania i dotkliwej biedy, pojawia się tajemniczy, hipnotyzujący V. Trudno nie poddać się czarowi szarmanckiego, nieuchwytnego spiskowca, rewolucjonisty przebranego w maskę i strój Guya Faweksa. Szczególnie, gdy jest się młodziutką, zdesperowaną dziewczyną, która w rozpaczliwej próbie zdobycia pieniędzy próbuje się prostytuować, ale wpada w łapy policji. V pojawia się znienacka i ratuje ją, by następnie zabrać na dach kamienicy i pokazać najzuchwalszy, piękny w swej niszczycielskiej sile spektakl wysadzenia budynków parlamentu, który sam zaaranżował...

Niepokojące, sugestywne, nasycone czarnym tuszem ilustracje.


Nigdy nie dowiadujemy się, jak wygląda twarz V. Ale to nie jest ważne. V jest ideą. Jest symbolem. Jest inspiracją do buntu, walki, samodzielnego myślenia. Ma też mroczną stronę: jego spisek jest przecież zakrojoną na wielką skalę vendettą... 

“Behind this mask there is more than just flesh. Beneath this mask there is an idea... and ideas are bulletproof.”

Czytelnikowi nie jest dane spojrzeć na świat oczami V, zawsze widzimy go z perspektywy innych: czy to zafascynowanej nim szesnastoletniej Evey, dla której V staje się mistrzem i nauczycielem, czy to zmęczonego życiem detektywa Erica Fincha, depczącego mu po piętach, czy to walczących o władzę partyjnych. Narracja jest wielowątkowa, bogata i skomplikowana, poznajemy od podszewki paskudny światek polityczny, poddane mu elementy władzy, zwykłych ludzi. Pełne cieni i półcieni ilustracje przesycone czernią tuszu zwieńczają klaustrofobiczny klimat strachu, niepewności, szaleństwa. Moore inspirował się Orwellem, Huxleyem, Bradburym, ale też Sędzią Dreddem, Batmanem i nawet Pynchonem. Język komiksu, szczególnie wypowiedzi V są misterne, pełne aluzji kulturalnych i literackich, gier słownych i... często pisane pentametrem jambicznym, co jednoznacznie odwołuje się do Szekspira.

They say there's a broken light for every heart on broadway 
They say that life's a game and then they take the board away
They give you masks and costumes and an outline of the story
Then leave you all to improvise their vicious cabaret

Clue i najmocniejszym akcentem całej historii jest jednak ambiwalencja postaci V. Z jednej strony to superbohater, zamaskowany stóż walczący o prawo jednostki do wolności, wrażliwy odbiorca kultury, postać inspirująca tłumy do walki; z drugiej bezwzględny morderca, zdolny do wymyślnego okrucieństwa przywódca, człowiek, który obmyślił wyszukany plan zemsty i przewrotu politycznego i twardo się go trzymał, a całą agresję, przemoc i destrukcję usprawiedliwiał wyższym celem w postaci wolności. Czytelnik zostaje skonfrontowany z tak radykalnymi wyborami i musi sam zdecydować, jak ocenić tak niejednoznaczną postać.

Alan Moore stworzył komiks głęboki, skomplikowany, intrygujący i na tyle angażujący, że maska V zaczęła żyć własnym życiem w Internecie. Używają jej Anonymous jako symbolu buntu. Zakładali je protestujący przeciw ACTA. Obraz V wrył się w publiczną świadomość jako wyraz nieugiętego sprzeciwu, aktywizmu na skraju arogancji i anarchizmu. Zakładając maskę V, ludzie czują wiatr w żaglach, siłę do głośnego wyrażania swoich poglądów i walki z reżimem.

Eleganckie zabójstwo w imię idei to wciąż zabójstwo.

W 2006 powstała adaptacja filmowa komiksu, która wiele wątków spłyca, sporo zmienia i upiększa po swojemu, ale wciąż jest niezwykle widowiskowa i porywająca. Serce zaczyna szybciej bić, ręka podrywa się do czynu, a pierś się sama wypina do przodu w poczuciu dumy, słuchając uwertury 1812 Czajkowskiego i widząc fajerwerki i eksplodujące budynki. Reżyserem filmu był James McTeigue, który brał udział w tworzeniu Matrixa, a scenariusz został stworzony przez rodzeństwo Wachowskich. Hugo Weaving jest fenomenalnym V, Natalie Portman wciela się w Evey, a na ekranie zobaczymy nawet mojego ukochanego Stephena Frya. W listopadzie często wracam do tego filmu.


Wznowienie komiksu z 2005 roku zawiera dodatkowe, niepublikowane dotąd materiały promocyjne, szkice i grafiki, a także specjalny dodatek w postaci komentarza Alana Moore'a. Z naszego komiksu, który kupiliśmy z moim R. we Wiedniu podczas naszej drugiej rocznicy, wypadł bilet do wiedeńskiego muzeum historii sztuki i liścik, który zostawiła nam pierwszego dnia pobytu Casandra, przemiła Amerykanka, która nas gościła w ramach Couchsurfingu. Ależ się nostalgicznie zrobiło na ten widok... :) Poniżej kilka zdjęć z tych dodatkowych materiałów dołączonych na końcu tomiku.




Z tym wpisem czekałam od stycznia do listopada. Wy tyle nie czekajcie, jeśli nie spotkaliście się jeszcze z V. Czeka Was prawdziwa komiksowa uczta.

PS Chciałam Was wszystkich serdecznie zaprosić na krakowski Serialkon, który odbędzie się już za dwa tygodnie. W sobotę 21 listopada o godzinie 14.00-14.50 będzie można mnie posłuchać, ja opowiadam o Downton Abbey! Szczegóły na profilu Rozkmin na Facebooku.
Viewing all 282 articles
Browse latest View live